sobota, 11 października 2014

Czarownice mają swoje powody do złości!

Z wirtualnych historii dziś przejście do świata ... baśni. Mimo moich 22 lat myślę, że do końca życia będę wielbić Hansa Christiana Andersena. Jako dziecko to właśnie on mnie ukształtował, bo świat przedstawiony w jego utworach nigdy nie był przesłodzony. Irytowały mnie te bajeczki o happy endzie, bo coś mi się nie zgadzało, gdy porównywałam to wszystko z rzeczywistością. (może należę do grona tych smutnych ludzi?) Ta charakterystyczna gorycz i pokazanie ciemniejszych stron życia przekonały tę małą dziewczynkę, którą kiedyś byłam, że Andersen prowadzi mnie rozsądnie do świata dorosłych. Bez ściemy i cukierkowego przekonania o księciu z bajki, pewnym bogactwie i szczęściu.

Może właśnie dlatego w pewien sposób zauroczyła mnie "Czarownica" Roberta Stromberga z Angeliną Jolie w roli głównej. W dzieciństwie zawsze wmawia się dzieciakom, że czarownica, która rzuciła klątwę na królewską córeczkę, była stuprocentowo zła. W końcu jednak ktoś usprawiedliwił obwinianą za wszelkie baśniowe zło kobietę. Muszę przyznać, iż nigdy nie czytałam o dobrej, ale także lekko realistycznej wiedźmie. Żałuję!

Może i film z Angeliną Jolie nie należy do produkcji wysokich lotów, ale na pewno syci moje chore poczucie, że wszystko ma swoją przyczynę. Główna bohaterka, Diabolina, nie jest wiedźmą z piekła rodem, mimo iż niektóre sceny ukazują jej mroczną stronę oraz powiązanie z siłami zła. Okazuje się, że wszystkiemu winna ... nieodwzajemniona miłość, a właściwie uczucie, które wypaliło się po jednej ze stron. Wiem, zapewne banalny koncept, liczy się jednak fakt, iż zaistniał punkt zapalny. Nie jestem feministką, ale Stefan (przyczyna poczucia ciepła w sercu czarownicy) nie należał do najuczciwszych. Trochę jak w rzeczywistości, chociaż historia pokazuje, że pieniądze i władza przesłaniają ludziom uczucia i poczucie moralności. A potem ucina się skrzydła innym (dosłownie też!). Zresztą chciwość mocno zarysowano w tej baśni, ponieważ magiczna kraina, w której początkowo cudownie żyło się Diabolinie stała się pokusą dla królestwa ludzi. Wszystko, co niedostępne wydaje się być atrakcyjne i kuszące.

Co ciekawe, baśń pokazuje, że świat dorosłych to bagno. Dobra, może niekoniecznie tak mocno. Po prostu dzieci są bardziej naiwne i czyste, a my, dorośli lubimy komplikować życie oraz dążyć do niekoniecznie moralnych celów. Może po prostu podnosi nam się level pokus. Przyjaźń Diaboliny ze Stefanem jest czysta w młodości, ale z wiekiem Stefek zaczyna używać podstępu i wykorzystuje słabość innych. Cierpienie, jakie wyrządzi głównej bohaterce prowadzi do rzucenia klątwy, bo jak wiadomo najbardziej zaboli, gdy uderzysz w kogoś, kogo kocha twój wróg. Wszystko kończy się prawie szczęśliwie. Niestety ofiary również się pojawiają.

Muszę jednak uchylić rąbka tajemnicy: nie liczcie na cudowny i magiczny pocałunek księcia z bajki. Fascynacja między młodą Aurorą a Filipem istnieje, ale to prawdziwa miłość ma ją ocalić przed snem wiecznym (dodajmy tak poważny zwrot). Zresztą to strasznie naiwne wierzyć, że nowo poznany facet pokocha od pierwszego wejrzenia. Przecież taki sobie ktoś z ulicy nie zna tej drugiej osoby i nic o niej nie wie. Czyj pocałunek odmieni los Aurory? Tego przekonacie się, jeśli należycie do grona dorosłych z bagażem doświadczeń, ale też istniejącą pogonią za dzieciństwem. Wszystko zależy od tego, czy wyrośliście już ze świata uczuć i żyjecie w krainie przypadkowego seksu, wyścigu szczurów i słabej wyobraźni.


Wniosek: nie ma czarno-białych postaci, a ludzkie charaktery wykuwa się przez całe życie. To skomplikowana plątanina doświadczeń, przeżyć oraz często bólu. Nie oceniaj po okładce. Może i banał, ale czasem warto przystanąć i o tym pomyśleć. A na koniec zwiastun. (może Angelina Jolie was przekona?)


piątek, 22 sierpnia 2014

N@pisz do mnie (Nie)znajomy!

Po długim okresie milczenia uznałam, iż pora wrócić do swojego ciepłego wirtualnego kąta, by pisać o swoich emocjonalnych rozmyślaniach na temat otaczającej rzeczywistości. Najprawdopodobniej nastawionej na kulturę wszelaką. Póki co rozgrzewka stwardniałych opuszków palców.

Wielokrotnie wspominałam o świecie wirtualnym - Internet często zastępuje ludziom elementy rzeczywistości (a może po prostu przysłania je neonem podkoloryzowanych osbowości i migających możliwości tworzących drogę do mitycznego idealnego świata). W tej krainie nie istnieje problem nieśmiałości połączonej z trudnością nawiązania kontaktu. Piszemy kiedy chcemy i co tylko nam ślina na język przyniesie. Możemy się czerwienić, mieć ataki padaczki przy wciśnięciu klawisza ENTER przy wiadomości do obiektu westchnień lub pocić się przy intelektualnej rozmowie szukając wiadomości w przeglądarce. Spokojnie, Internet przykryje swoim magicznym pudrem wszelkie niedoskonałości i dopóki nie włączysz kamerki, to nikt nie zobaczy Twojej epilepsji.  

Ten wirtualny świat stał się wręcz jednym z bohaterów książki Daniela Glattauera "N@pisz do mnie". Nawiązując do samego tytułu - myślę, że mimo całej odwagi w Internecie, wiele osób wisi przy zielonych kropkach znajomych na portalach społecznościowych czekając na znak [nawet interpunkcyjny, ale również slowo, zdanie, emotikonę czy naklejkę]. "N@pisz do mnie" to wirtualna historia miłosna - napisana w formie e-maili współczesna epistolograficzna opowieść o rodzącym się uczuciu. Okazuje się, iż dwójka nieznajomych poznaje się, dzięki temu, że w adres mailowy wkradł się błąd. Ta pomyłka zaważy jednak na ich przyszłości. Emmi, właśnie w tym momencie, gdy pomyliła adresy, zapoczątkowała przygodę swojego życia i w ten oto sposób pojawiła się na ekranie monitora Leo wiadomość od niej.


On - pracownik uniwersytetu zwracający uwagę na słowa przekazywane w trakcie procesu komunikowania, uczy się od nowa funkcjonować po kolejnym rozstaniu. Ona projektuje strony graficzne i wydaje się być szczęśliwą mężatką. Początkowo ich znajomość opiera się na ironicznych, błyskotliwych wiadomościach. Z czasem korespondencja zmienia otaczającą bohaterów rzeczywistość.

Książka wprowadza w świat, gdzie słowo pieści bardziej niż sam pocałunek. Jak zostało napisane w tej publikacji "Pisanie jest jak całowanie, tyle że bez ust. Pisanie jest całowaniem głową." Być może brzmi absurdalnie, lecz należy pamiętać, iż kobiety zakochują się na początku w słowach, natomiast korespondencja wirtualna opiera się właśnie na nich, więc osobniki obojga płci zachwycają się płynącymi zdaniami. Tylko później trudniej otworzyć drzwi, a nie odpalić windowsa i po prostu wyjść na spotkanie z człowiekiem, z którym właściwie nastąpiła już wymiana duszami. Czy spotkanie jest potrzebne, gdy można żyć iluzją?

"N@pisz do mnie" to historia, która na nowo otwiera zmysły. Pokazuje, iż alkohol najlepiej spija się z wirtualnym (nie)znajomym [pamiętajcie, po kilku(nastu) toastach to przeciek informacji!], a wszystkie sny prowadzą do wizji spotkania z kimś, kto zna nas lepiej niż własny mąż/żona/dziewczyna/partner/kot (?!).

czwartek, 8 listopada 2012

Woland na kozetce.

Niektórzy ludzie chcą, żeby wciąż się o nich mówiło, robią wokół siebie szum i liczy się dla nich zdobycie popularności, nieważne czy dobrej czy złej. Byleby gadać, byleby wrzało. Inni nie walczą o uwagę, oni po prostu swoją niezwykłą osobowością przyciągają tłumy. Do takich właśnie osób niewątpliwie należy Adam Darski, znany naszemu społeczeństwu jako Nergal - w opiniach świętych satanista i wieczny grzesznik (ale kto jest bez grzechu niech pierwszy rzuci kamień...) , dla innych celebryta wyskakujący z czasopism i siedzący w wygodnych fotelach na naszych ekranach, dla fanów Behemotha świetny muzyk, Artysta,  a w myślach jeszcze bardziej pokręconych (takich jak ja) po prostu fajny facet.

W połowie października ukazała się książka na temat Darskiego, co niewątpliwie wywołało falę zainteresowania społeczeństwa, które chciało dowiedzieć się, co diabeł ukrywa pod ogonem. Zniecierpliwienie i niesamowite oczekiwanie spotęgowały na pewno zwiastuny tego, co możemy odnaleźć w publikacji. Osobiście, pomysł stworzenia trailerów do książki wydaje mi się czymś niezwykłym, ponieważ nie spotkałam się z tym wcześniej, więc dla mnie to powiew świeżości w Polsce.  "Spowiedź heretyka. Sacrum Profanum." - bo tak brzmi tytuł publikacji jest tak naprawdę tzw. wywiadem rzeką przeprowadzonym przez Piotra Weltrowskiego i Krzysztofa Azarewicza z Nergalem.
Jeśli czekaliście na historię zła i wywiad z diabłem, to muszę Was rozczarować - nie znajdziecie tego, skończcie ze złudzeniami. Książka napisana w formie wywiadu, rozmowy między kumplami cechuje lekki styl,  Nergal swobodnie wypowiada się o swoim życiu, mówi o poglądach na świat, ten facet niesamowicie otwiera się przed Nami. Już na samym początku możecie poznać jego erotyczne historie z przedszkola (tak, to może wydawać się nieprawdopodobne i nieść ze sobą zapach fikcji). Dla miłośników zmysłowości i erotyki polecam także teksty o doświadczeniach z prostytutkami.  Nie wiem czy jest to spowiedź, ponieważ nie chcę zamykać się w schemacie. Nie opowiem Wam wszystkiego, co możecie przeczytać, bo nie chcę odbierać ludziom przyjemności pożerania słów i poznawania skrawków duszy.
Darski w "Spowiedzi Heretyka" jawi się zarówno jako charyzmatyczny, niezależny facet, ale także prezentuje się w niektórych momentach jako naiwny człowiek i romantyczny dżentelmen. Opowiada o kobietach przewijających się przez jego życie, które jak twierdzi mogłoby zająć losy kilku osób a nie tylko jednego człowieka. O kobietach opowiada delikatnie, trzyma fason, nie wywleka brudów. Oczywiście, plotkarskie media (jeśli mogę je nazwać mediami) znajdą dla siebie historie związane z Dorotą Rabczewską i  stworzą z nich tanie sensacyjki - cóż jaki jest świat każdy wie.
Co mnie zainteresowało szczególnie w tej książce? Rozmowa na temat historii i bohaterstwa, ponieważ Nergal nie staje po żadnej stronie, nie rzuca hasłami pewności, że zrobiłby daną rzecz w chwili, gdy historia zatoczyłaby koło. W tym momencie mam w głowie słowa Szymborskiej "tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono". Jeśli mówimy o życiowych próbach, należy wspomnieć o walce jaką stoczył książę ciemności z chorobą. Czytelnicy mogą poznać szczegóły z tego czasu, dowiedzieć się co się działo, od kiedy narastała lista objawów. Fascynujące jest to, że Darski otwiera się przed Nami na tyle, że możemy także oglądać m.in.  jego zdjęcia (także te intymne, prywatne, bolesne), świadectwa, diagnozy . Książka spełnia wiele oczekiwań, ponieważ jej tematyka nie oscyluje wokół jednego zagadnienia, mamy przed sobą cały wachlarz tematyczny.
 "Spowiedź heretyka. Sacrum Profanum." to historia człowieka, który potrafi siebie kształtować, jest sam sobie sterem, wybiera świadomie czego w życiu chce. Poprzez ten wywiad możemy poznać mężczyznę o niezwykłej erudycji, czasem kontrowersyjnych, lecz własnych poglądach i sercu, które nie zostało spalone na stosie ludzkiej głupoty i krytyki.
Jeśli liczyliście, że będę opowiadać o tym, co Darski mówi o Kościele to znaczy, że trzymamy się schematu, jednak o tym możecie poczytać w innych recenzjach. Dla mnie liczy się człowiek. A tak nawiasem mówiąc... chyba Nas wszystkich zawsze fascynował Woland z "Mistrza i Małgorzaty", więc właściwie dlaczego nie potrafimy zaakceptować w naszym kraju człowieka, który ma po prostu inne poglądy?

środa, 1 sierpnia 2012

O receptorach pamięci narodowej.


Czy potrzebujemy ogromu pomników, żeby pokazać pamięć? Ile pomników może stać na naszej ziemi? Pojawia się taki pomnik, by później zastąpił go inny, kiedy czasy się zmienią albo ludzkie poglądy. Nie jestem przeciw pomnikom jako elementom pamięci, jednak ile pomników może wyrażać jedno wydarzenie? Jednego jestem pewna. Musimy pamiętać, bo jeśli wyprzemy z pamięci historię, zostaniemy sierotami, kosmopolitami bez domu.

Boję się, że za kilka, może kilkanaście lat obraz świata jaki znam, zostanie zmieniony. Obawiam się, że my, ludzie zakolorujemy to, co nam ciąży i oddamy innym swoje wersje historii. Boję się, że liczba ludzi myślących, iż obozy koncentracyjne były polskie, Polacy zabijali Żydów, a może nawet to, że Polska zaatakowała Niemcy wzrośnie do tego stopnia, że sfabrykujemy karty historii. Ciśnie się na usta kwestia Piłata i jego "cóż to jest prawda?". Każdy kraj ma swoje głośne odbicia historii, gdzie pokazuje się ból po stracie lub radość zwycięstwa, ale także każdy kraj posiada swoje grzechy, sytuacje, kiedy moralność odrzucało się na bok i biegło w ogień ekspansji. Wszyscy mamy te plamy, o których opowiadają narody, które skrzywdziliśmy. Ale musimy pamiętać o wszystkim. Musimy wiedzieć o swoich zwycięstwach i porażkach. Musimy znać prawdę.
Może jestem nudna, staroświecka i śmieszna ze swoim pragnieniem pamięci, jednak wydarzenia takie jak Powstanie Warszawskie oraz Dzień Niepodległości, kiedy myślimy o niewoli, powstaniach, wojnach, bitwach, są dla nas ważne. Po latach akademii szkolnych, wyciągania z ust słów wielkich i pełnych patosu, których się czasem nie rozumiało będąc małym kurduplem, stwierdzam, że było warto. Myślę, że nawet takie wyciąganie słów niezrozumiałych, te wszystkie szkolne akademie są ważne, bo zostawiają jakiś ślad, mały receptor w mózgu, że coś takiego istniało, wydarzyło się.

Można pytać po co mamy pamiętać, przecież to już było, przecież my żyjemy. Odpowiedź bije swoją prostotą. Powinniśmy oddać cześć poległym, pamiętać o tym, że zginęli dla idei, Ojczyzny ... dla Nas? Gdyby nie walczyli, gdzie mieszkalibyśmy teraz? Gdyby nie walczyli mogliby żyć dłużej, przykładowo Tadeusz Gajcy, Krzysztof Kamil Baczyński, Zdzisław Stroiński mogliby dalej tworzyć, żyć, kochać. Musimy pamiętać wszystkich, którzy polegli, ponieważ nie jest to morze bezimiennych ofiar, ciemnych twarzy, które nie miały swojego życia. Oni istnieli naprawdę, pozostawili swoje rodziny. Musimy pamiętać zarówno dla nich jak i dla tych, którym wojna czy powstanie zabrało element rodziny.



Na sam koniec. Cieszę się, że wciąż pojawiają się akcje upamiętniające Powstanie Warszawskie, w tym płyty z piosenkami. Dlatego wrzucam tutaj kilka takich upamiętniających, miłych dla uszu receptorów pamięci.

http://www.youtube.com/watch?v=RHvLOMlZS1k
http://www.youtube.com/watch?v=Ajg35E9F5as
http://www.youtube.com/watch?v=HhdG1UtI8bc&feature=share
http://www.youtube.com/watch?v=2DZK_udkhsI
http://www.youtube.com/watch?v=fISVe-qHfbY
http://www.youtube.com/watch?v=GO1BnfP674I
http://www.youtube.com/watch?v=CKQYrtQh5hk
http://www.youtube.com/watch?v=Mnxvdz65y8s
http://www.youtube.com/watch?v=LKkS2PFdsGA
http://www.youtube.com/watch?v=NmkirLlcYDA&feature=related
http://www.youtube.com/watch?v=E9PnPjp6iSc&feature=related
http://www.youtube.com/watch?v=f1LGJIqROIA&feature=relmfu


czwartek, 26 lipca 2012

Wysokoprocentowa Matka na straży bezpieczeństwa dziecka?

      Coraz częściej w czytanych przeze mnie słowach, wiadomościach przesuwają się obrazy pijanych matek "opiekujących się" swoimi pociechami. Oficjalnie mówi się, że te kobiety nie widzą problemu, dopóki dziecko jest przy nich. Czują się bezpiecznie, tak jakby alkohol w nadużyciu nie był problemem. Oczywiście, dla nich to nie problem, ponieważ wydaje się, że nałóg dotyczy tylko nas, nikogo więcej, jakby otoczenie nie dostrzegało tego, co się dzieje. A jednak ludzie robią się podobno coraz bardziej wrażliwi, dlatego mówi się więcej o sytuacjach, które kiedyś chowaliśmy pod dywan, zamykaliśmy w czterech ścianach naszych domów.
    Moim skromnym zdaniem to czy alkohol nas wykończy to wyłącznie nasz problem w przypadku, gdy jesteśmy sami, bez rodziny i przyjaciół. Ale chyba każdy z nas oswaja ze sobą chociaż małą garstkę ludzi, którzy chcą być częścią naszego życia. Arystoteles twierdził, że "człowiek jest istotą społeczną", ponieważ społeczeństwo nauczyło go podstawowych umiejętności, wpoiło wartości czy przekazało skarby tradycji. Podchodzę jednak do słów mędrca z pewnym dystansem, ponieważ sądzę, że otoczenie nas kreuje, ale nie możemy poddać się jego presji, jeśli czujemy, że byłoby to działanie wbrew sobie. Wracając do meritum. Nie kwestionuję alkoholu, wręcz uważam, że jest on nam potrzebny, ponieważ jako hedonistka myślę, że potrzebujemy przyjemności. Z drugiej strony ognista woda i inne trunki rozluźniają relacje międzyludzkie, pomagają w próbie pokazania siebie drugiemu człowiekowi (oczywiście w odpowiednich ilościach). Ci, którzy lubią się zatracić w alkoholu wybrali swoją własną drogę. Sądzę jednak, że jeśli codziennie doprowadzamy się do stanu, w którym tracimy pamięć, równowagę i stajemy się osobnikami bez hamulców i krzty rozsądku możemy utracić ludzi nam bliskich (nie mówiąc o pracy, środkach materialnych i dachu nad głową). Z jednej strony wspomniałam, że wrażliwość ludzi wyostrzyła się, pogłębiła, jednak z drugiej strony ludzie widząc leżącą na ulicy, chodniku czy w innym miejscu osobę często uznając, iż jest pijana przechodzą obok... a nie zawsze taki obraz jest świadectwem upojenia alkoholowego. Ci ludzie mogą umierać na ulicy wśród naszej "pewności" i obojętności.
     W przypadku rodzin sytuacja jest poważniejsza, ponieważ posiadając dzieci musimy uważać na to czy nie krzywdzimy ich przez niszczenie siebie. Tutaj już nie jesteśmy osobnikami o wolnym duchu, ciele i braku odpowiedzialności. W tej sytuacji musimy być odpowiedzialni za część siebie, którą wydaliśmy na świat. Możemy stać się autorytetem dla dziecka lub antyautorytetem, bestią w oczach malucha, kimś kim nigdy nie zechce zostać. Nie muszę chyba wspominać, że matka, która ma w krwi dwa czy trzy promile alkoholu nie jest dobrą opiekunką, ponieważ nie zauważy nawet, że dziecko np. wypadło z okna. Przerażające dla mnie są wiadomości, gdzie rodzice zostawili dziecko w piekarniku czy pralce. To świadczy o utracie całkowitej kontroli nad sobą, o tym że w pewnym momencie nie wiemy, co robimy, nie dostrzegamy rzeczy, które są kluczowe.
Może zanim staniemy się rodzicami zastanówmy się czy nadajemy się do tego, by dać komuś życie? Czy dla małej części siebie potrafilibyśmy ograniczyć lub usunąć z naszego życia coś, co kiedyś było nawykiem? Czy "wysokoprocentowa" matka jest stuprocentowym wzorem człowieka?

piątek, 6 lipca 2012

W świecie oczekiwania na "później"

     Już dawno temu filozofowie wciskali ludziom motto, by żyć chwilą. Pewnie istniała grupa ludzi, którzy olewali sobie tę maksymę i uznawali za nudną gadaninę porąbanych pseudointeligentów. Ale chyba coś w tym musi być, że wciąż powtarza się motyw egzystencji tu i teraz. Może w gruncie rzeczy każdy z nas marzy o chwili, kiedy krzykniemy "trwaj chwilo, jesteś piękna!" ?
   
    Tak na serio, często chowamy te słowa na dno hierarchii naszych celów, ważniejsze są plany, praca, zabezpieczenie materialne na "czarną godzinę" i inne. Ten życiowy maraton nie ma sensu, jeśli polega tylko i wyłącznie na myślach o przyszłości. Wiem, to monotonne z mojej strony, powtarzam wciąż w swoich przeplatanych pseudo inteligentnych słowach, że mamy żyć chwilą. Kiedy pisałam o tym jak żyć po śmierci bliskiej osoby lub kiedy los zamienia nasze miejsca w wypadku, ktoś powiedział, że łatwo powiedzieć "żyj". Wiem, to trudne zadanie, ale kto powiedział, że życie jest łatwe? Gdyby od czasu urodzenia do śmierci wszyscy żyli szczęśliwi i dostawali to, czego pragną od razu (np. na złotej tacy z pozdrowieniami od monotonnego Szczęścia) nikt by nie odczuwał satysfakcji z życia, nie mielibyśmy w sobie pasji, wręcz stalibyśmy się (nie)szczęśliwymi nudziarzami, którzy marzą o nieszczęściu.

    Znam ludzi, którzy odkładają wszystko na później, mają pochowane nowe rzeczy na wielkie wyjście (które podobno nastąpi w przyszłości), kupują sobie zaopatrzenie na wyjazd do szpitala za jakiś czas i gromadzą wszystko, co się przyda kiedyś. Ok, w pewnym sensie ich rozumiem, chcą być przygotowani. Ale właściwie czy na wszystko można się przygotować? Co dzieje się z tym cudownym "kiedyś" w obliczu diagnozy lekarza, który mówi, że pozostało nam kilka miesięcy życia? Gdzie uciekł czas, który mieliśmy? Właśnie, pozostawiliśmy go już za sobą, a spędziliśmy te wszystkie chwile na gromadzeniu, przygotowywaniu się na "później".
Wiem, ludzie wierni gromadzeniu bibelotów śmierci krytykują tych, którzy starają się żyć chwilą. Kiedy jedni wyjeżdżają na wakacje, drudzy ciułają pieniądze na przyszłość i krytykują tych pierwszych. Rozumiem, jeśli zaciągamy kredyt na spełnienie swoich marzeń, a nie zastanawiamy się czy uda nam się go spłacić, robimy błąd, to proste. Ale próbujmy żyć, biec za marzeniem i uznawać każdy dzień za dar. Bo co jeśli nie będzie już innego?

   Gdyby Wielcy tego świata wierzyli, że wciąż trzeba odkładać wszystko na później nie dokonaliby wszystkich cudownych rzeczy. Co jeśli Beatlesi po nieudanym przesłuchaniu u Decca Records zrezygnowaliby ze swoich marzeń? Co jeśli Kopernik zrezygnowałby z opublikowania swojej tezy obawiając się represji? Co jeśli Iker Casillas urodziłby się w innej rodzinie i nie trenował piłki nożnej? Co jeśli nikt nie zdecydowałby się na przeszczepienie narządów u pacjentów? Gdyby nikt nie potrafił dążyć w swojej pasji do celu, gdyby ludzie obawiali się opinii innych i grzecznie stawali w rzędzie nikt by do niczego nie doszedł. Gdybyśmy wszyscy zrezygnowali z marzeń i życia nawet najdurniejszą, lecz najpiękniejszą chwilą stalibyśmy się robotami albo nędznymi lalkami, które czekają na magiczne ożywienie w przyszłości, która nie istnieje.

Jesteśmy beznadziejni, jeśli odkładamy wszystko na później. A co jeśli "później" nie istnieje?

sobota, 2 czerwca 2012

Muzyczna wygrana Dawida z medialnym Goliatem.

    W ciągu najbliższej doby na usta polskiego społeczeństwa cisnąć się będzie imię i nazwisko pewnego nastolatka. Właściwie, określę go raczej mianem młodego dorosłego, żebyście czasem nie próbowali go mylić z nastolatkiem muzycznym klasy B czyli Justinem Bieberem, ponieważ pisać zamierzam o kimś wyjątkowym. Kogo mam na myśli? Dziewiętnastoletniego chłopaka z Dąbrowy Górniczej, który swoją ciepłą barwą głosu omamił żeńską część społeczeństwa zasiadającego przed telewizorami (i to w każdym przedziale wiekowym), a męską doprowadził w niektórych przypadkach nawet do łez. Emocje jakie dał poprzez wykonywanie utworów powszechnie znanych, a właściwie przekazywanie ich sensu pospolitym zjadaczom chleba, doprowadziły do rewolucji muzycznych serc odbiorców i wygranej Dawida Podsiadło w drugiej edycji programu "X Factor" nadawanego przez stację TVN.
   
Mimo różnych myśli na temat programów typu talent show dziś czuję satysfakcję, ponieważ wygrała osoba, która swoim głosem dotyka rozpiętych na strunach emocji, a także co za tym idzie wskaźników oglądalności.
Dlaczego mam różne poglądy na temat programów typu talent show? Plusem takiej formuły programu jest na pewno popularność, a co za tym idzie różnego rodzaju propozycje, które mogą poprowadzić człowieka na wzgórza kariery (byleby nie zaprzedać duszy diabłu i nie oddać swojego muzycznego serca do obróbki rynkowemu Królowi zbytu i błyszczących karier Ikara). Najważniejsze, to dalej robić swoje, bo tylko wtedy oddajemy całych siebie. Poza tym dzięki programom tego typu my, zwykli odbiorcy przekazów medialnych, mamy możliwość poznania efektów pracy osoby obdarzonej niewątpliwym talentem. Minusy programów typu talent show? Jestem idealistką, więc opieram się przejawom marketingowych opakowań medialnych, ponieważ wolę skupiać się na głosie, a nie kolorowych światłach, podkładach na twarzach i strojach. Dlatego wolę oglądać na koncertach ludzi prawdziwych, pomarszczonych, pryszczatych czy nawet "zmęczonych". Nieważne, wierzę wtedy w to, co mają mi do przekazania. Jednak rozumiem poczynania medialne, które prowadzą do uwielbianego przez publiczność show, gdzie jurorzy niczym połączenie młodych bogów oraz władców życia i śmierci decydują o dalszych losach uczestników (chociaż społeczeństwo także wchodzi w rolę cezara, który zamiast kierować kciuk na dół lub do góry wysyła lub nie smsy określające akceptację działań walczących w "medialnych igrzyskach gladiatorów"). Irytuje mnie, gdy widzę jak utalentowani ludzie zostają oddelegowani do powrotu do szeregu, a na scenie pozostają Ci, którzy poza wrażeniami estetycznymi czy osobowościowymi nie wykazują tego, co najistotniejsze. Co dla mnie jest najistotniejsze? W muzyce liczy się dla mnie przekazywanie emocji, muszę czuć, że wierzę osobie na scenie, że mogę z nią dzielić się emocjami i przytulić dziękując za to, że otworzyła we mnie ukryte podświadomie uczucia.

     Dawid Podsiadło dziś, 2 czerwca 2012 roku przeszedł przez bramy medialnego świata, bo w muzycznym był od jakiegoś czasu. Ten chłopak nie zginie w medialnej mgle. Usłyszymy o nim na pewno jeszcze wiele razy. Dla mnie, barwa jego głosu jest niczym pędzel, który maluje w moje duszy najpiękniejsze krajobrazy marzeń i emocji. Czasem jego głos określam mianem ciepłego wiatru, który nie irytuje, tylko wręcz przeciwnie rozkosznie tuli nas i ogrzewa w chłodne dni.  Moja kobieca intuicja (jeśli taką posiadam) krzyczy mi w środku, że o tego młodego człowieka bać się nie musimy, ponieważ oprócz uroku i talentu Dawid Podsiadło jest także inteligentnym, skromnym chłopakiem.  Póki co, proponuję Wam posłuchać nie tylko solowych występów Dawida, ale także kawałków zespołu Curly Heads i projektu Reaching For The Sun. Nie muszę chyba tłumaczyć, że tam także usłyszycie Dawida? Dodam, że na płycie Karoliny Kozak w piosence "Heart Pounding" też wieje ciepły wiatr ;). Cieszę się, że marzenie tego kędzierzawego chłopaka się spełniło. Drugą walkę Dawida z Goliatem znów uznaję za wygraną, mimo iż czasy się zmieniły, skromność, talent i wytrwałość prowadzą na szczyt.