Dziś post o filmie, który nie jest najnowszy (niestety kino nie zarobi na moich poglądach), a poza tym wiem, że istnieje grono ludzi, którzy uznają dzieło Jaco van Dormaela za dziwne lub powtarzające konwencję. Więc... zapraszam do mojego pokrętnego labiryntu myślowego.
Kiedy dwoje ludzi się rozstaje najbardziej cierpią na tym dzieci. Niestety, rodzice często traktują swoje pociechy jak trofea porozwodowe lub w przypadku, gdy rozwodu nie ma, lecz są kłótnie, dzieci stoją na środku linii dwojga wrogów. Czasem rodzice rozstają się pozostając w dobrych relacjach, jednak nie daje to lepszej wizji dla dzieci, które i tak czują się jak potłuczone filiżanki, których nie da się skleić. Zawsze pojawia się dylemat, którego z rodziców wybrać. Co może zrobić wtedy dziecko? Najchętniej pozostałoby w bezruchu, zamknęło się w sytuacji i schowało w przeszłej idylli.
Nemo Nobody ma lepszą sytuację, ponieważ w filmie Dormaela nie istnieje wybór ostateczny. Każdy z nas odczuwa pewien niedosyt, myśli że można było inaczej rozegrać jakąś sytuację. Właściwie czy nie byłoby miło mieć coś w rodzaju pilota do życia? Człowiek wybrałby opcję, a gdyby okazała się zła, nacisnął przycisk 'cofnij'. Ale życie raczej należy bardziej do gier strategicznych, gdzie decyzja zostawia niezmywalny ślad.
"Mr. Nobody" przypomina troszkę pudełko z tysiącem historyjek, widz w pewnym momencie może czuć się zmęczony, gdy te historie przeplatają się, żadna nie ma końca. Chronologia i czas wydaje się pojęciem względnym u Dormaela. Wszystko przypomina mi troszkę maszynę losującą w kumulacji Lotto, gdzie pojawiają się liczby, a człowiek próbuje ogarnąć, dlaczego dzisiaj jest ich taka kombinacja a nie inna.
Samo imię i nazwisko bohatera - Nemo Nobody- jest raczej wyolbrzymieniem nicości. Nobody (ang. nikt) ma takie samo znaczenie jak nemo (łac. nikt), co sprawia, że bohater wydaje się albo dość ekscentryczny (lub jego rodzice przy wyborze byli troszkę zmęczeni życiem i chcieli je pokolorować), albo widz ma z góry ustalone, że Nemo Nobody będzie przeciętnym człowiekiem, który nie odznacza się niczym szczególnym. Może jest w tym trochę racji, Nemo w każdej opowieści jest raczej szary, trochę bez życia, jakby wstawiony w historię jak kartonowa postać (mówię o postaci, a nie grze aktorskiej, która według mnie była dobra). Nawet gdy Nobody idzie podpalić swój samochód robi to ze spokojem.
Interesujące są naukowe wywody bohatera granego przez Jareda Leto, tzn. innymi słowy sam trick połączenia dwóch spraw jest ciekawy. To takie jakby podłączenie entertainmentu z próbą wtłoczenia komuś kropelki nauki.
Świetnie w konwencję filmu wkomponowała się muzyka i efekty wizualne, np. spadająca kropla wody. Soundtrack składa się z kawałków starszych, typu "Where is my mind" Pixies, "Sweet dreams" Eurythmics czy piosenki "Mr. Sandman", która także pokazuje względność świata, ponieważ w filmie występują jej aż trzy wersje. Mówiąc o muzyce dodałabym jeszcze, że klimat filmu nadaje również muzyka skomponowana przez brata reżysera, Pierre'a van Dormaela.
Mnie najbardziej w filmie kręci tajemnica, zagadka. Kiedy oglądałam "Mr. Nobody" zastanawiałam się, co będzie dalej. W pewnych momentach czułam znużenie, ale liczyłam na to, że koniec filmu da mi odpowiedź. I właściwie wydawało mi się, że tak jest, gdy stary Nemo powiedział, że świat jest wytworem wyobraźni dziewięciolatka, który musi wybrać czy chce zostać z matką czy z ojcem. Było to ciekawe złudzenie, bo jednak jeśli wczytasz się w film okazuje się, że niekoniecznie jest właśnie tak. Poza tym, przez ponad 2 godziny pojawiają się różne wizje jak mogłoby być. Może Nemo zginął w wypadku? Może utonął? Może został zamordowany? (jestem cyniczna, ale bawi mnie, kiedy bohater budzi się w wannie, a obok siedzi gość i po chwili strzela mu w głowę) A może stary Nemo, ostatni człowiek, który umrze (a właściwie powinien umrzeć) wszystko uknuł, wymyślił coś, co chciałby aby było prawdą?
"Mr. Nobody" jak mówiłam może okazać się dla niektórych stratą czasu, ale ja po tym filmie zastanawiam się czy czas w ogóle istnieje? Czy my istniejemy? A co jeśli jesteśmy np. bohaterami gry (coś w stylu The Sims?) i każdy nasz ruch to działanie kogoś ponad nami? Nie wydaje mi się, chociaż zrzucam sporo na los i przeznaczenie, ale wolną wolę mam ponad wszystkim. "Mr. Nobody" w pewnych momentach przypomina "Efekt motyla" oraz inne filmy fantastyczne, zahaczające o zakrzywienie rzeczywistości, ale jeśli ktoś chce poznać kolejną futurystyczną wizję i zastanowić się nad istnieniem lub nieistnieniem to wejdźcie w świat absurdalnego labiryntu powycinanych historii...
Dziewczynka zapragnęła wyrażać swoje zdanie, freedom of speech robi swoje.
czwartek, 29 marca 2012
środa, 21 marca 2012
Zombie aż po grób. Naprawdę?
Małżeństwo - dla niektórych to jest słowo-marzenie (zazwyczaj dla dziewczyn). Biała suknia, wesele z rodziną (i zazdroszczącymi męża kuzynkami, koleżankami i ciotkami), kościół, życzenia i ta cała tęczowa powłoczka zwana tradycją. Dobra, tradycja jest fajna, ale chyba jestem dzieckiem, które to nie bawi. Należę raczej do drugiej grupy czyli tych, dla których małżeństwo to alergen, przed którym trzeba uciec. Run Forest, run! (na weselu przed welonem również albo udawaj że go nie ma, nie łap nic, niech leży na podłodze, bo co jeśli to wieniec i będziesz następna po Rysiu z Klanu?).
Ok, szanuję ryzykantów, co się godzą na takie rzeczy i składam najlepsze życzenia. Oczywiście, niektórzy spaliliby mnie na stosie albo po prostu odgrodzili od społeczeństwa wrzucając do getta starych panien (ale to za kilka lat), jednak miło, że jakiś progres jest w świecie. Bo czy muszę nakładać na siebie jakiś węzeł małżeński żeby czuć się szczęśliwą? (hedonizm się ze mnie wylewa) Mimo tego, że niektórzy traktują mnie jak zło wcielone ("jak to nie chcesz żadnego ślubu?") czuję się z tym wspaniale, bo jestem w zgodzie ze sobą.
Po pierwsze, nikogo nie znamy do końca (nawet siebie samych), więc co się będę czarować, że jestem księżniczką z bajki jak po ślubie może wyjść ze mnie jakiś potwór (i odwrotnie mój partner może okazać się ). Małżeństwo to z jednej strony wspieranie się, uczucia itd. ale koniecznie tak nie musi być, bo czasem zdarza się tak, że po ślubie stajemy się najgorszymi wrogami, a jedyne co nam pozostaje to frustracja. Szymborska powiedziała "tyle wiemy o sobie ile nas sprawdzono". Kobieta miała rację, nikt z nas nie wie czy się nie zmienimy, jak w danej sytuacji zareagujemy. Małżeństwo to branie odpowiedzialności za to, czego jeszcze nie wiemy.
Dodajmy przykłady lepsze. Kochający przed ślubem partner później może stać się tyranem, który codziennie pokazuje swoją miłość za pomocą swojej siły (i to nie przy otwieranie słoików). Dlatego może lepiej się zastanowić? Czy znasz drugą osobę? Czy bierzesz odpowiedzialność za przyszłość?
A co jeśli się nie uda? Sprawa z rozwodem nie jest łatwa, tzn. prawnie rozwody są możliwe, ale jeśli rzucasz się na głęboką wodę Jordanu i bierzesz ślub kościelny to może być trudno. Kościół stwierdza, że jeden mężczyzna przeznaczony jest jednej kobiecie. Tak mówi Pismo Święte, a w praktyce decydują o tym kapłani, którzy powinni żyć w celibacie i nie mają żon...
Ale właściwie irytuje mnie to, ta cała formułka "i że Cię nie opuszczę aż do śmierci..." w każdej sytuacji świadczy o romantycznym klimacie? Niekoniecznie. Przecież jeśli dwoje ludzi zamiast miłości po ślubie się nienawidzi to mają być ze sobą do końca? Jeśli okładają się pięściami, a najczulsze wydawane przez nich słowa to "Ty kurwo" i odwrotnie "Ty chuju" to mówimy wtedy o jakiejś fazie miłości? Albo kiedy okazuje się, że jednak nic nie czują, nie znają się itd. to mają się zdradzać do końca życia czy może żyć, udawać, że serca nie ma i seksualnych potrzeb również brak? Czy na pewno aż po grób? Miło, że świat dba o nasze szczęście.
Właśnie dlatego sądzę, że rozwód powinien być możliwy. Rozumiem, że jeśli Kościół zezwoli to nie będziemy mieć ograniczeń, ślub za ślubem, jak nie ten to inny, ale właściwie już teraz tak jest..
Na koniec dzisiejszych słów. Uwielbiam patrzeć na zakochanych w sobie staruszków, na takich co im się jednak udało, a miłość w ich przypadku okazała się czymś więcej niż tylko zabawą, która się kiedyś kończy. Ale prawda jest taka, że nie zawsze jest tak pięknie, bo uczucie trzeba pielęgnować lub czasem mylimy miłość z zauroczeniem, które później rozpływa się we mgle poranka albo przyzwyczajenia.
So... czy jeśli małżeństwo okaże się horrorem to musimy być Zombie aż po grób?
Ok, szanuję ryzykantów, co się godzą na takie rzeczy i składam najlepsze życzenia. Oczywiście, niektórzy spaliliby mnie na stosie albo po prostu odgrodzili od społeczeństwa wrzucając do getta starych panien (ale to za kilka lat), jednak miło, że jakiś progres jest w świecie. Bo czy muszę nakładać na siebie jakiś węzeł małżeński żeby czuć się szczęśliwą? (hedonizm się ze mnie wylewa) Mimo tego, że niektórzy traktują mnie jak zło wcielone ("jak to nie chcesz żadnego ślubu?") czuję się z tym wspaniale, bo jestem w zgodzie ze sobą.
Po pierwsze, nikogo nie znamy do końca (nawet siebie samych), więc co się będę czarować, że jestem księżniczką z bajki jak po ślubie może wyjść ze mnie jakiś potwór (i odwrotnie mój partner może okazać się ). Małżeństwo to z jednej strony wspieranie się, uczucia itd. ale koniecznie tak nie musi być, bo czasem zdarza się tak, że po ślubie stajemy się najgorszymi wrogami, a jedyne co nam pozostaje to frustracja. Szymborska powiedziała "tyle wiemy o sobie ile nas sprawdzono". Kobieta miała rację, nikt z nas nie wie czy się nie zmienimy, jak w danej sytuacji zareagujemy. Małżeństwo to branie odpowiedzialności za to, czego jeszcze nie wiemy.
Dodajmy przykłady lepsze. Kochający przed ślubem partner później może stać się tyranem, który codziennie pokazuje swoją miłość za pomocą swojej siły (i to nie przy otwieranie słoików). Dlatego może lepiej się zastanowić? Czy znasz drugą osobę? Czy bierzesz odpowiedzialność za przyszłość?
A co jeśli się nie uda? Sprawa z rozwodem nie jest łatwa, tzn. prawnie rozwody są możliwe, ale jeśli rzucasz się na głęboką wodę Jordanu i bierzesz ślub kościelny to może być trudno. Kościół stwierdza, że jeden mężczyzna przeznaczony jest jednej kobiecie. Tak mówi Pismo Święte, a w praktyce decydują o tym kapłani, którzy powinni żyć w celibacie i nie mają żon...
Ale właściwie irytuje mnie to, ta cała formułka "i że Cię nie opuszczę aż do śmierci..." w każdej sytuacji świadczy o romantycznym klimacie? Niekoniecznie. Przecież jeśli dwoje ludzi zamiast miłości po ślubie się nienawidzi to mają być ze sobą do końca? Jeśli okładają się pięściami, a najczulsze wydawane przez nich słowa to "Ty kurwo" i odwrotnie "Ty chuju" to mówimy wtedy o jakiejś fazie miłości? Albo kiedy okazuje się, że jednak nic nie czują, nie znają się itd. to mają się zdradzać do końca życia czy może żyć, udawać, że serca nie ma i seksualnych potrzeb również brak? Czy na pewno aż po grób? Miło, że świat dba o nasze szczęście.
Właśnie dlatego sądzę, że rozwód powinien być możliwy. Rozumiem, że jeśli Kościół zezwoli to nie będziemy mieć ograniczeń, ślub za ślubem, jak nie ten to inny, ale właściwie już teraz tak jest..
Na koniec dzisiejszych słów. Uwielbiam patrzeć na zakochanych w sobie staruszków, na takich co im się jednak udało, a miłość w ich przypadku okazała się czymś więcej niż tylko zabawą, która się kiedyś kończy. Ale prawda jest taka, że nie zawsze jest tak pięknie, bo uczucie trzeba pielęgnować lub czasem mylimy miłość z zauroczeniem, które później rozpływa się we mgle poranka albo przyzwyczajenia.
So... czy jeśli małżeństwo okaże się horrorem to musimy być Zombie aż po grób?
niedziela, 18 marca 2012
Ze sceny wprost do Twojego domu.
Dzisiaj właściwie nie czułam nic szczególnego, zero planów, zero koncertów, wręcz nudna sobota w rodzinnym domu a jednak... dzięki From Stage byłam jakby na koncercie.
Mówi się dużo o globalnej wiosce. Właściwie wszyscy ogarniają to pojęcie, chociażby wiążąc je z facebookiem, gdzie ludzie z całego świata piszą ze sobą i nawiązują nić porozumienia. Dzisiaj to norma, czasem wręcz śmieszna, gdy ludziom wydaje się, że związek może istnieć jedynie wirtualnie, a emotikonki to najlepszy wyraz uczuć do drugiej osoby. Ale dziś nie o tym, chociaż równie ciekawie.
Otóż nie spodziewałam się, że istnieje From Stage oraz tego, że dziś zobaczę i posłucham Czesław Śpiewa Live. Tak, wiedziałam o trzech koncertach w Warszawie (grupa musi mieć niesamowitą energię, każdy koncert ok. 1,5 godziny plus próby - gratuluję sił, a co najlepsze Czesław nawet na ostatnim koncercie wciąż żywy chłopiec z pozytywnym ADHD). Jednak między koncertami dowiedziałam się, że pewien chłopak, Maciek robi transmisję live z koncertu. Świetnie!
Oczywiście, koncert na żywo, gdzie człowiek siedzi, słyszy wszystko i widzi, i ma na wyciągnięcie ręki i tam jest, właśnie w tym miejscu i czasie to jest moc. Ale istnieje na świecie coś takiego jak bariery, typu przerażająca ilość kilometrów, brak pieniędzy w kieszeni i portfelu lub sprzedane wszystkie bilety. Wtedy zamiast marudzenia i płaczu jaki ten świat jest zły, "a gdzie koncert w Krakowie?" ,"a gdzie Gdańsk?", "a czemu nie w Bieszczadach?" "a czemu mam siedzieć?" "a czemu nie ma krzeseł", "a fotel niewygodny", "a ja jestem aspołeczny i chcę sam na sam z Artystą" itp. itd. pojawia się cudowne wyjście, takie jak From Stage.
Siedzisz sobie przed laptopem, w międzyczasie idziesz do lodówki czy do barku, robisz sobie drina (jakiego tylko chcesz - w zależności od Twojego barku) i robisz, co chcesz. Chcesz krzyczeć? To krzycz, śpiewaj razem z wokalistami, tańcz gdy wszyscy tam siedzą lub odwrotnie siedź gdy wszyscy stoją lub tańczą. Chcesz potańczyć z wokalistą? Dawaj, naśladuj jego ruchy i move like Jagger. To jest Twój spektakl. Jesteś we własnym domu, sam lub z rodziną czy znajomymi. Dzięki transmisji możecie chociaż trochę poczuć się jakbyście byli na tym koncercie.
Najciekawsze, właściwie dla mnie najwspanialsze, jest to, że widzisz to, co się dzieje, gdzieś dalej od Ciebie, ale to dzieje się właśnie teraz. Uczestniczysz w tym, jesteś odbiorcą, chociaż nie ma Ciebie tam. Ale możesz oglądać, możesz słuchać, możesz do woli zamykać oczy i skupiać się na muzyce.
Siedzisz sobie przed laptopem i słyszysz jak Martin gra na akordeonie, świat nagle znika totalnie, jakbyś istniał tylko Ty i Martin z akordeonem. Jakby tylko dla Ciebie to się działo. Później solówka Hansa i myślisz sobie jak świetnie byłoby tam być teraz, ale wiesz, że nie wyszło, jednak masz możliwość to śledzić, widzieć...teraz. Oczywiście, jeśli ktoś da radę wrzuci filmik na youtube, ale najczęściej w kawałkach, z szumem, głosami śpiewających fanek - innymi słowy tak jakbyś widział zdjęcia karuzeli, a Ty chcesz poczuć wiatr we włosach. Transmisja live daj Ci jednak możliwość, żebyś widział jak karuzela się rusza, te włosy na wietrze osób na niej, uśmiechy, reakcje całościową.
Dodatkowo, jeśli chcesz poczuć, że nie jesteś sam w tej chwili, masz możliwość czatowania ze współuczestnikami zbiorowego oglądania transmisji from stage. Oczywiście, niektórzy będą uprawiać swoje fantastyczne techniki krytykowania wszystkich i wszystkiego, przez co zasilą krąg hejterów, co frustracje zrzucają na resztę świata, ale poza nimi są też ludzie, których łączy jednak ta fascynacja muzyką, chwilą, tym tu i teraz. Możesz sobie bez wyrzutów sumienia popisać z nimi, podzielić się opinią.
Szczerze, mogę powiedzieć, że właściwie jestem chętna na jeszcze kilka wieczorków z From Stage (niekoniecznie, że znów Czesław Śpiewa, inni też wchodzą w grę). Istnieje jeszcze możliwość, obejrzenia transmisji później (np. jeśli nie masz czasu w tej chwili a chcesz zobaczyć). Nudzą Cię kolejne powtórki w TV a może po prostu nie masz ochoty oglądać tego samego pod innym tytułem? Chcesz posiedzieć w domu a z drugiej strony nie wiesz jak zająć się sobą? A może chcesz gdzieś być ale nie możesz? Polecam From Stage. Możesz uczestniczyć w czymś, co dzieje się właśnie teraz!
dla zainteresowanych: http://www.facebook.com/FromStage
Mówi się dużo o globalnej wiosce. Właściwie wszyscy ogarniają to pojęcie, chociażby wiążąc je z facebookiem, gdzie ludzie z całego świata piszą ze sobą i nawiązują nić porozumienia. Dzisiaj to norma, czasem wręcz śmieszna, gdy ludziom wydaje się, że związek może istnieć jedynie wirtualnie, a emotikonki to najlepszy wyraz uczuć do drugiej osoby. Ale dziś nie o tym, chociaż równie ciekawie.
Otóż nie spodziewałam się, że istnieje From Stage oraz tego, że dziś zobaczę i posłucham Czesław Śpiewa Live. Tak, wiedziałam o trzech koncertach w Warszawie (grupa musi mieć niesamowitą energię, każdy koncert ok. 1,5 godziny plus próby - gratuluję sił, a co najlepsze Czesław nawet na ostatnim koncercie wciąż żywy chłopiec z pozytywnym ADHD). Jednak między koncertami dowiedziałam się, że pewien chłopak, Maciek robi transmisję live z koncertu. Świetnie!
Oczywiście, koncert na żywo, gdzie człowiek siedzi, słyszy wszystko i widzi, i ma na wyciągnięcie ręki i tam jest, właśnie w tym miejscu i czasie to jest moc. Ale istnieje na świecie coś takiego jak bariery, typu przerażająca ilość kilometrów, brak pieniędzy w kieszeni i portfelu lub sprzedane wszystkie bilety. Wtedy zamiast marudzenia i płaczu jaki ten świat jest zły, "a gdzie koncert w Krakowie?" ,"a gdzie Gdańsk?", "a czemu nie w Bieszczadach?" "a czemu mam siedzieć?" "a czemu nie ma krzeseł", "a fotel niewygodny", "a ja jestem aspołeczny i chcę sam na sam z Artystą" itp. itd. pojawia się cudowne wyjście, takie jak From Stage.
Siedzisz sobie przed laptopem, w międzyczasie idziesz do lodówki czy do barku, robisz sobie drina (jakiego tylko chcesz - w zależności od Twojego barku) i robisz, co chcesz. Chcesz krzyczeć? To krzycz, śpiewaj razem z wokalistami, tańcz gdy wszyscy tam siedzą lub odwrotnie siedź gdy wszyscy stoją lub tańczą. Chcesz potańczyć z wokalistą? Dawaj, naśladuj jego ruchy i move like Jagger. To jest Twój spektakl. Jesteś we własnym domu, sam lub z rodziną czy znajomymi. Dzięki transmisji możecie chociaż trochę poczuć się jakbyście byli na tym koncercie.
Najciekawsze, właściwie dla mnie najwspanialsze, jest to, że widzisz to, co się dzieje, gdzieś dalej od Ciebie, ale to dzieje się właśnie teraz. Uczestniczysz w tym, jesteś odbiorcą, chociaż nie ma Ciebie tam. Ale możesz oglądać, możesz słuchać, możesz do woli zamykać oczy i skupiać się na muzyce.
Siedzisz sobie przed laptopem i słyszysz jak Martin gra na akordeonie, świat nagle znika totalnie, jakbyś istniał tylko Ty i Martin z akordeonem. Jakby tylko dla Ciebie to się działo. Później solówka Hansa i myślisz sobie jak świetnie byłoby tam być teraz, ale wiesz, że nie wyszło, jednak masz możliwość to śledzić, widzieć...teraz. Oczywiście, jeśli ktoś da radę wrzuci filmik na youtube, ale najczęściej w kawałkach, z szumem, głosami śpiewających fanek - innymi słowy tak jakbyś widział zdjęcia karuzeli, a Ty chcesz poczuć wiatr we włosach. Transmisja live daj Ci jednak możliwość, żebyś widział jak karuzela się rusza, te włosy na wietrze osób na niej, uśmiechy, reakcje całościową.
Dodatkowo, jeśli chcesz poczuć, że nie jesteś sam w tej chwili, masz możliwość czatowania ze współuczestnikami zbiorowego oglądania transmisji from stage. Oczywiście, niektórzy będą uprawiać swoje fantastyczne techniki krytykowania wszystkich i wszystkiego, przez co zasilą krąg hejterów, co frustracje zrzucają na resztę świata, ale poza nimi są też ludzie, których łączy jednak ta fascynacja muzyką, chwilą, tym tu i teraz. Możesz sobie bez wyrzutów sumienia popisać z nimi, podzielić się opinią.
Szczerze, mogę powiedzieć, że właściwie jestem chętna na jeszcze kilka wieczorków z From Stage (niekoniecznie, że znów Czesław Śpiewa, inni też wchodzą w grę). Istnieje jeszcze możliwość, obejrzenia transmisji później (np. jeśli nie masz czasu w tej chwili a chcesz zobaczyć). Nudzą Cię kolejne powtórki w TV a może po prostu nie masz ochoty oglądać tego samego pod innym tytułem? Chcesz posiedzieć w domu a z drugiej strony nie wiesz jak zająć się sobą? A może chcesz gdzieś być ale nie możesz? Polecam From Stage. Możesz uczestniczyć w czymś, co dzieje się właśnie teraz!
dla zainteresowanych: http://www.facebook.com/FromStage
piątek, 16 marca 2012
Czy Bóg nie stał się usprawiedliwieniem?
"Gdyby Boga nie było, należałoby go wymyślić" - powiedział Voltaire. Kim właściwie jest dla nas Bóg? Co nam daje religia?
Dla zagorzałych zwolenników religii, Bóg staje się często obsesją. Chyba każdy z nas widzi tę dewocję wokół, gdzie najwięksi wierzący rzucają słowem jak kamieniem w homoseksualistów, próbują wyrzucić z życia publicznego ateistów, próbują podporządkować wszystko wokół swojej religii (zapominając, że niektóre dziedziny powinny być wolne, przeznaczone dla wszystkich) czy oburzają się na wszelkie "zło" tego świata. Czy to przypadkiem nie jest tak, że zmierzają do nienawiści? To chyba błędne koło, bo np. w religii katolickiej, która jest głównym (lecz niejedynym!) w Polsce wyznaniem, liczy się miłość do bliźnich (w tym także wrogów). Chyba, że uznają to za "nawracanie" (nieważne, że językiem nienawiści lub nazwijmy to odwróconej miłości).
Bawi mnie to. Szczerze mnie bawi, chociaż dochodzi do tego także poczucie rozżalenia, ponieważ sama należę do wyznawców tej religii. Może jestem zagubiona?
Ale chyba nie chodzi w tym naszym doczesnym życiu (jeśli już operujemy religią) o to, by przeżyć je pod maską. Bo czy "zagorzały katolik", który na mszy świętej najniżej kłania się Bogu a sam np. bije żonę i swoje dzieci jest superkatolikiem? Czy nasi "święci", którzy nie akceptują innych, świecą przykładem dobrego Chrześcijanina?
Jean-Paul Sartre twierdził, że tak naprawdę Boga wymyśliliśmy po to, by zrzucić na niego całą odpowiedzialność za nasze czyny. Wiem, egzystencjalizm może jest na drugim końcu tej drabiny, daleko od Boga jako Stwórcy, ale jednak Sartre miał trochę racji. On uderzył też troszkę we mnie. Uznaję, że każdy z nas ma swoją datę śmierci, której nie przeskoczymy. Ona jest jak niewidzialny tatuaż, który jest jak data ważności. Myślę, że takie jest nasze przeznaczenie, los, może Bóg o tym decyduje. Sartre ma rację, w tym wypadku zrzucam odpowiedzialność za śmierć. Ludzie zrzucają odpowiedzialność za cierpienie na Boga, chociaż czasem sami jesteśmy sobie winni. Moglibyśmy zastanawiać się, dlaczego cierpimy, dokładać słówka ciągnące się jak życiowe mądrości lub hasła reklamowe typu "cierpienie uszlachetnia", jednak często odpowiedzialność na cierpienie spada na Boga, do którego i tak później biegniemy z prośbami o pomoc. Oczywiście, trudno tutaj łączyć Boga i egzystencjalizm, bo jednak w egzystencjalizmie życie człowieka było męką, nie miał on autorytetu, więc ten Bóg staje się trochę jak kartonowa postać, która ma być winna, ma sobie stać po to, żebyśmy rzucali w nią gorycz i żal.
Z drugiej strony czy Bóg nie jest po to, żebyśmy włożyli w niego wszystkie zasady moralne? Tak, w tym wypadku staje się pojemny, a my usatysfakcjonowani. Przecież lepiej powiedzieć "religia tak mówi" niż "to jest moje zdanie i chcę, żeby właśnie tak było". Moralność, jednak jest chyba bardziej naszym kodeksem, który wbudowany w funkcje Boga, pomaga nam ukształtować się w nas samych. Ale to, że jestem katoliczką nie stawia mnie wyżej niż ateistę, bo on również ma swoje zasady, swój własny kodeks moralny.
Czy przypadkiem czasem nie jest tak, że chowamy się za Bogiem i religią? Łatwiej sądzić mając wielki argument. Myślę jednak, że Bóg jest trochę, przynajmniej dla mnie, kimś w rodzaju przyjaciela, a religia staje się drogowskazem. Czasem wydaje mi się, że Bóg nikogo nie odrzuca, to tylko zagorzała część wyznawców ustawia swoje reguły i chowa je w worku zwanym Bogiem...
Człowiek sam kształtuje swój los (nawet katolicyzm mówi o jego wolnej woli), więc my kształtujemy swoje "ja" i swój kodeks moralny. Wierzmy w Boga lub nie, ale nie zrzucajmy na niego odpowiedzialności za to, co my świadomie czynimy. A religia nie świadczy o tym, że możemy się wywyższać. Ranking najlepszych nie istnieje, hierarchia wyznań istnieje tylko w głowach pysznych, a my wszyscy leżymy na ziemi, na równym poziomie...
Dla zagorzałych zwolenników religii, Bóg staje się często obsesją. Chyba każdy z nas widzi tę dewocję wokół, gdzie najwięksi wierzący rzucają słowem jak kamieniem w homoseksualistów, próbują wyrzucić z życia publicznego ateistów, próbują podporządkować wszystko wokół swojej religii (zapominając, że niektóre dziedziny powinny być wolne, przeznaczone dla wszystkich) czy oburzają się na wszelkie "zło" tego świata. Czy to przypadkiem nie jest tak, że zmierzają do nienawiści? To chyba błędne koło, bo np. w religii katolickiej, która jest głównym (lecz niejedynym!) w Polsce wyznaniem, liczy się miłość do bliźnich (w tym także wrogów). Chyba, że uznają to za "nawracanie" (nieważne, że językiem nienawiści lub nazwijmy to odwróconej miłości).
Bawi mnie to. Szczerze mnie bawi, chociaż dochodzi do tego także poczucie rozżalenia, ponieważ sama należę do wyznawców tej religii. Może jestem zagubiona?
Ale chyba nie chodzi w tym naszym doczesnym życiu (jeśli już operujemy religią) o to, by przeżyć je pod maską. Bo czy "zagorzały katolik", który na mszy świętej najniżej kłania się Bogu a sam np. bije żonę i swoje dzieci jest superkatolikiem? Czy nasi "święci", którzy nie akceptują innych, świecą przykładem dobrego Chrześcijanina?
Jean-Paul Sartre twierdził, że tak naprawdę Boga wymyśliliśmy po to, by zrzucić na niego całą odpowiedzialność za nasze czyny. Wiem, egzystencjalizm może jest na drugim końcu tej drabiny, daleko od Boga jako Stwórcy, ale jednak Sartre miał trochę racji. On uderzył też troszkę we mnie. Uznaję, że każdy z nas ma swoją datę śmierci, której nie przeskoczymy. Ona jest jak niewidzialny tatuaż, który jest jak data ważności. Myślę, że takie jest nasze przeznaczenie, los, może Bóg o tym decyduje. Sartre ma rację, w tym wypadku zrzucam odpowiedzialność za śmierć. Ludzie zrzucają odpowiedzialność za cierpienie na Boga, chociaż czasem sami jesteśmy sobie winni. Moglibyśmy zastanawiać się, dlaczego cierpimy, dokładać słówka ciągnące się jak życiowe mądrości lub hasła reklamowe typu "cierpienie uszlachetnia", jednak często odpowiedzialność na cierpienie spada na Boga, do którego i tak później biegniemy z prośbami o pomoc. Oczywiście, trudno tutaj łączyć Boga i egzystencjalizm, bo jednak w egzystencjalizmie życie człowieka było męką, nie miał on autorytetu, więc ten Bóg staje się trochę jak kartonowa postać, która ma być winna, ma sobie stać po to, żebyśmy rzucali w nią gorycz i żal.
Z drugiej strony czy Bóg nie jest po to, żebyśmy włożyli w niego wszystkie zasady moralne? Tak, w tym wypadku staje się pojemny, a my usatysfakcjonowani. Przecież lepiej powiedzieć "religia tak mówi" niż "to jest moje zdanie i chcę, żeby właśnie tak było". Moralność, jednak jest chyba bardziej naszym kodeksem, który wbudowany w funkcje Boga, pomaga nam ukształtować się w nas samych. Ale to, że jestem katoliczką nie stawia mnie wyżej niż ateistę, bo on również ma swoje zasady, swój własny kodeks moralny.
Czy przypadkiem czasem nie jest tak, że chowamy się za Bogiem i religią? Łatwiej sądzić mając wielki argument. Myślę jednak, że Bóg jest trochę, przynajmniej dla mnie, kimś w rodzaju przyjaciela, a religia staje się drogowskazem. Czasem wydaje mi się, że Bóg nikogo nie odrzuca, to tylko zagorzała część wyznawców ustawia swoje reguły i chowa je w worku zwanym Bogiem...
Człowiek sam kształtuje swój los (nawet katolicyzm mówi o jego wolnej woli), więc my kształtujemy swoje "ja" i swój kodeks moralny. Wierzmy w Boga lub nie, ale nie zrzucajmy na niego odpowiedzialności za to, co my świadomie czynimy. A religia nie świadczy o tym, że możemy się wywyższać. Ranking najlepszych nie istnieje, hierarchia wyznań istnieje tylko w głowach pysznych, a my wszyscy leżymy na ziemi, na równym poziomie...
Prawo do miłości czy zakaz posiadania serca?
Wyobraź sobie, że świat, w którym żyjesz zniknął. Kobiety oddają swoje serca kobietom, mężczyźni zakochują się w mężczyznach , a Ty... zakochujesz się w kimś, kto jest odmiennej płci. Oni Cię osądzają, czujesz, że jesteś inna/y. Śmieją się, odgradzają Ciebie od społeczeństwa. Dziwne, prawda? Niektórzy pewnie myślą "tak nigdy nie będzie, co Ty gadasz?" ale jednak powinniśmy odczuwać empatię i próbować
zrozumieć...
"Mam prośbę do naszych fanów. Jeżeli któryś z was w jakikolwiek sposób nienawidzi homoseksualistów, ludzi o innym kolorze skóry lub kobiet, niech zrobi nam jedną przysługę – odwal się od nas! Nie przychodź na nasze koncerty i nie kupuj naszych płyt." Są to słowa Kurta Cobaina. Niektórzy ludzie stawiają mury zamiast budować mosty. Wszyscy jesteśmy ludźmi i nieważne czy różnimy się od innych...
Mówi się, że miłość jest najważniejsza w życiu, każdy szuka tej drugiej połówki itd. Jednak gdy dwoje ludzie tej samej płci czuje do siebie miłość pojawiają się problemy. Niektórzy nie akceptują związków homoseksualnych, zachowują się tak jakby człowieczeństwo istniało tylko u osobników, którzy łączą się z tymi odmiennej płci. W czym tkwi problem?
Czy miłość jest piękna tylko u heteroseksualnych? Wydawało mi się, że piękno uczucia pojawia się w gestach. Dlaczego niektórzy ludzie nie akceptują homoseksualnych związków? Przecież one również odznaczają się czułością, namiętnością, a te osoby naprawdę kochają. Równie dobrze homoseksualiści mogliby osądzać nas, uznawać za kosmitów z innej planety, skoro my nie jesteśmy jak oni. Oczywiście, w naszym kraju są mniejszością, ale to nie znaczy, że nie istnieją.
Dlaczego taki temat? Kiedyś włączyłam pewien krótkometrażowy film o zwykłym nastolatku. Jak później się okazało był to jeden z pięciu filmów court métrage przeciw homofobii. Jeszcze lepszym konceptem odznaczył się inny film z tej serii. Wyobraźcie sobie superbohatera, na którego w mieszkaniu czeka romantyczna kolacja i ... ukochany. Według mnie to przełamanie stereotypu superbohatera- heteroseksualnego mężczyzny może zaskoczyć (chociaż dla mnie było to pozytywne), ale o to właśnie chodzi.
Moglibyśmy uznawać, że chrześcijaństwo jest przeciwne związkom homoseksualnym. Ale czy Bóg nie kocha wszystkich? W Biblii znajdziemy słowa o tym, że jeden mężczyzna jest przeznaczony jednej kobiecie. Sodoma została zniszczona m.in. z powodu uprawianych tam praktyk homoseksualnych. Ale czy to nie jest tak, że widzimy to, co chcemy widzieć? Skoro my kochamy, dlaczego nie chcemy pozwolić na szczęście innym?
Najbardziej drażni mnie, kiedy zaczynamy namawiać homoseksualistów do terapii. Jestem heteroseksualna, jednak nie chcę nikomu stawiać granicy. Każdy z nas decyduje sam o sobie, każdy ma prawo do miłości. Przecież chyba o to chodzi. Ludzie nie powinni się ukrywać, bo to okłamywanie samych siebie. Ja nie mówię, że chcę adopcji i małżeństw dla homoseksualistów. Ja twierdzę, że mają oni prawo kochać, bo każdy człowiek ma prawo do miłości...Chcemy być szczęśliwi a niszczymy szczęście innych? Jak kochasz i poświęcasz czas ukochanej osobie to nie zastanawiasz się nad życiem innych ludzi. Liczy się tylko ta osoba. Więc...dlaczego nie pozwolisz ludziom mijanym na ulicy, by czuli szczęście tak jak Ty je czujesz?
zrozumieć...
"Mam prośbę do naszych fanów. Jeżeli któryś z was w jakikolwiek sposób nienawidzi homoseksualistów, ludzi o innym kolorze skóry lub kobiet, niech zrobi nam jedną przysługę – odwal się od nas! Nie przychodź na nasze koncerty i nie kupuj naszych płyt." Są to słowa Kurta Cobaina. Niektórzy ludzie stawiają mury zamiast budować mosty. Wszyscy jesteśmy ludźmi i nieważne czy różnimy się od innych...
Mówi się, że miłość jest najważniejsza w życiu, każdy szuka tej drugiej połówki itd. Jednak gdy dwoje ludzie tej samej płci czuje do siebie miłość pojawiają się problemy. Niektórzy nie akceptują związków homoseksualnych, zachowują się tak jakby człowieczeństwo istniało tylko u osobników, którzy łączą się z tymi odmiennej płci. W czym tkwi problem?
Czy miłość jest piękna tylko u heteroseksualnych? Wydawało mi się, że piękno uczucia pojawia się w gestach. Dlaczego niektórzy ludzie nie akceptują homoseksualnych związków? Przecież one również odznaczają się czułością, namiętnością, a te osoby naprawdę kochają. Równie dobrze homoseksualiści mogliby osądzać nas, uznawać za kosmitów z innej planety, skoro my nie jesteśmy jak oni. Oczywiście, w naszym kraju są mniejszością, ale to nie znaczy, że nie istnieją.
Dlaczego taki temat? Kiedyś włączyłam pewien krótkometrażowy film o zwykłym nastolatku. Jak później się okazało był to jeden z pięciu filmów court métrage przeciw homofobii. Jeszcze lepszym konceptem odznaczył się inny film z tej serii. Wyobraźcie sobie superbohatera, na którego w mieszkaniu czeka romantyczna kolacja i ... ukochany. Według mnie to przełamanie stereotypu superbohatera- heteroseksualnego mężczyzny może zaskoczyć (chociaż dla mnie było to pozytywne), ale o to właśnie chodzi.
Moglibyśmy uznawać, że chrześcijaństwo jest przeciwne związkom homoseksualnym. Ale czy Bóg nie kocha wszystkich? W Biblii znajdziemy słowa o tym, że jeden mężczyzna jest przeznaczony jednej kobiecie. Sodoma została zniszczona m.in. z powodu uprawianych tam praktyk homoseksualnych. Ale czy to nie jest tak, że widzimy to, co chcemy widzieć? Skoro my kochamy, dlaczego nie chcemy pozwolić na szczęście innym?
Najbardziej drażni mnie, kiedy zaczynamy namawiać homoseksualistów do terapii. Jestem heteroseksualna, jednak nie chcę nikomu stawiać granicy. Każdy z nas decyduje sam o sobie, każdy ma prawo do miłości. Przecież chyba o to chodzi. Ludzie nie powinni się ukrywać, bo to okłamywanie samych siebie. Ja nie mówię, że chcę adopcji i małżeństw dla homoseksualistów. Ja twierdzę, że mają oni prawo kochać, bo każdy człowiek ma prawo do miłości...Chcemy być szczęśliwi a niszczymy szczęście innych? Jak kochasz i poświęcasz czas ukochanej osobie to nie zastanawiasz się nad życiem innych ludzi. Liczy się tylko ta osoba. Więc...dlaczego nie pozwolisz ludziom mijanym na ulicy, by czuli szczęście tak jak Ty je czujesz?
wtorek, 13 marca 2012
Co jest w człowieku "Ukryte"?
Dzisiaj będzie trochę inaczej. Tak, to może dziwne rozpoczęcie tematu, ale od czegoś trzeba zacząć. ..
Wybrałam się na spektakl teatralny grupy Usta Usta Republika, zatytułowany "Ukryte", który odbywał się w ramach Alternatywnych Spotkań Teatralnych "Klamra". Jego reżyserem jest Wojciech Wiński, scenariusz napisali Ewa Kaczmarek, Łukasz Pawłowski i wcześniej wspomniany Wojciech Wiński. Istotnym elementem, dla mnie magicznym sposobem wydobycia emocji, jest u grupy Usta Usta Republika wykorzystywanie teatru eksperymentalnego. Zazwyczaj my, widzowie nauczeni jesteśmy przesiedzieć swój czas, patrzeć, słuchać i ... tyle. Na spektaklu Usta Usta Republika widz jest kreatorem lub uczestnikiem, nigdy nie zostanie on pozostawiony sam sobie. W ich innych projektach odbiorcy wybierają za pomocą telefonu komórkowego dalszy ciąg historii bohaterki (Alicja 0-700), rozpoczynają przygodę z aktorami przez przez wypełnienie ankiety na stronie internetowej (Ambasada) lub siedzą w starym aucie i są uczestnikami wyprawy samochodem (Driver).
W przypadku "Ukryte" widz jest otoczony ciemnością, co pozwala mu wyostrzyć inne zmysły, rozbudzić wyobraźnię. Na początku wszyscy słyszymy bajkę, która wcale nie należy do tych, które kończą się sloganem "i żyli długo i szczęśliwie"... Bo czy bajki z dzieciństwa są delikatne? Przecież chociażby zabity wilk w "Czerwonym Kapturku", zła królowa w "Królewnie Śnieżce".Dopiero po czasie dostrzegamy, że tak naprawdę zło jest od początku. Wracając do spektaklu... W bajce wciąż powtarza się przymiotnik ciemny, w ten sposób z ciemnego lasu przechodzimy do innych ciemnych spraw a kończymy na ciemnych drzwiach do ciemnej izby, gdzie pod ciemnym drzewem leży... I tutaj zaczyna się prawdziwa historia. Poznajemy głównego bohatera, który krzyczy samotnością. Pojawiają się różne głosy, które w zależności od tempa, intonacji itd. , krzyczą, szepcą, dyszą nam do ucha. Jak już mówiłam, dzięki ciemności mamy wyostrzone zmysły i pobudzoną wyobraźnię. Kiedy usłyszałam łamanie się drzewa widziałam je, wielkie spadające na mnie, aż kiedy dźwięk zniknął wydawało się jakby ono wisiało nade mną. Nasz organizm odczuwa podwójnie każdy odgłos, ich krzyk rozkłada się w naszych piersiach rozrywając je, ich szept wchodzi powoli przez uszy do naszych myśli, a cisza...ona przebija się do serca.
Dla mnie jest to sztuka o samotności. Tak jakby wydarzenia z dzieciństwa wpłynęły na dalsze życie, dawne "ja" wciąż tkwiło w nas. Czy noc w ciemnym pokoju, w samotności, ze wszystkimi obawami, wspomnieniami, głosami była tylko związana z okresem, kiedy uciekaliśmy przed potworami naszej wyobraźni? Czy nadal tego nie robimy? I w ten sposób przechodzimy do dorosłości. Noc dla osób dorosłych nie jest rajem, ponieważ ludzie cierpią na bezsenność, tkwią w letargu. A może to życie jest letargiem? Prawda jest taka, że wszyscy nosimy maski za dnia, ukrywamy się, próbujemy coś udowodnić innym. Ale nocą... wtedy jesteśmy nadzy, obdarci z tego całego opakowania pozorów i złudzeń, uśmiechów sprzedawanych innym ludziom. Wtedy jesteśmy trochę jak te dzieci ze swoimi potworami, które znów wychodzą z naszej psychiki. Obawy, wątpliwości, wspomnienia, uczucia i emocje - to wszystko krąży w naszej głowie i ten cykl nie ma zakończenia, nie ma przerwy, nie pozwala spać lub ujawnia się w snach.
Widzowie schowani w ciemności odczuwają samotność, identyfikują się z głównym bohaterem. Ba! My nawet słyszymy głosy, które otaczają nas z każdej strony. "Nie pamiętam czy jestem" - te słowa wypowiada mężczyzna, by po chwili powiedzieć "mówię więc jestem", "myślę więc jestem". Tak, to nie jest tak, że konieczne nasze osiągnięcia mówią o naszej obecności na świecie. To myśli, obawy, słowa (wypowiedziane na głos lub nie) świadczą o naszym człowieczeństwie. Wśród głosów pojawiają się również żeńskie, widzowie próbują je powiązać z bohaterem, połączyć więzią, uczuciem. Jednak nawet wśród ludzi jesteśmy samotni. Tak naprawdę to, co siedzi ukryte w naszym wnętrzu, wszelkie myśli, obawy, wątpliwości, uczucia - to one mają największy wpływ na to, co się stanie.
Spektakl "Ukryte" dla mnie jest jak próba poznania samego siebie. Poczułam się tak, jakby ktoś postawił moją duszę przed lustrem. Wszyscy jesteśmy dziećmi i chociaż próbujemy udawać, że niczego się nie boimy to okłamujemy samych siebie. Samotność jest stanem naszego umysłu. Myśli to ślady naszego "ja" a wyobraźnia to największy skarb jaki mamy. Poczułam się troszkę jak w filmie "Mechanik" między jawą a snem, a z drugiej strony byłam na moście między dzieciństwem a dorosłością. I powiem Wam jedno. Bajki nie są słodkim lukrem, one mówią o nas więcej niż my sami o sobie...
Wybrałam się na spektakl teatralny grupy Usta Usta Republika, zatytułowany "Ukryte", który odbywał się w ramach Alternatywnych Spotkań Teatralnych "Klamra". Jego reżyserem jest Wojciech Wiński, scenariusz napisali Ewa Kaczmarek, Łukasz Pawłowski i wcześniej wspomniany Wojciech Wiński. Istotnym elementem, dla mnie magicznym sposobem wydobycia emocji, jest u grupy Usta Usta Republika wykorzystywanie teatru eksperymentalnego. Zazwyczaj my, widzowie nauczeni jesteśmy przesiedzieć swój czas, patrzeć, słuchać i ... tyle. Na spektaklu Usta Usta Republika widz jest kreatorem lub uczestnikiem, nigdy nie zostanie on pozostawiony sam sobie. W ich innych projektach odbiorcy wybierają za pomocą telefonu komórkowego dalszy ciąg historii bohaterki (Alicja 0-700), rozpoczynają przygodę z aktorami przez przez wypełnienie ankiety na stronie internetowej (Ambasada) lub siedzą w starym aucie i są uczestnikami wyprawy samochodem (Driver).
W przypadku "Ukryte" widz jest otoczony ciemnością, co pozwala mu wyostrzyć inne zmysły, rozbudzić wyobraźnię. Na początku wszyscy słyszymy bajkę, która wcale nie należy do tych, które kończą się sloganem "i żyli długo i szczęśliwie"... Bo czy bajki z dzieciństwa są delikatne? Przecież chociażby zabity wilk w "Czerwonym Kapturku", zła królowa w "Królewnie Śnieżce".Dopiero po czasie dostrzegamy, że tak naprawdę zło jest od początku. Wracając do spektaklu... W bajce wciąż powtarza się przymiotnik ciemny, w ten sposób z ciemnego lasu przechodzimy do innych ciemnych spraw a kończymy na ciemnych drzwiach do ciemnej izby, gdzie pod ciemnym drzewem leży... I tutaj zaczyna się prawdziwa historia. Poznajemy głównego bohatera, który krzyczy samotnością. Pojawiają się różne głosy, które w zależności od tempa, intonacji itd. , krzyczą, szepcą, dyszą nam do ucha. Jak już mówiłam, dzięki ciemności mamy wyostrzone zmysły i pobudzoną wyobraźnię. Kiedy usłyszałam łamanie się drzewa widziałam je, wielkie spadające na mnie, aż kiedy dźwięk zniknął wydawało się jakby ono wisiało nade mną. Nasz organizm odczuwa podwójnie każdy odgłos, ich krzyk rozkłada się w naszych piersiach rozrywając je, ich szept wchodzi powoli przez uszy do naszych myśli, a cisza...ona przebija się do serca.
Dla mnie jest to sztuka o samotności. Tak jakby wydarzenia z dzieciństwa wpłynęły na dalsze życie, dawne "ja" wciąż tkwiło w nas. Czy noc w ciemnym pokoju, w samotności, ze wszystkimi obawami, wspomnieniami, głosami była tylko związana z okresem, kiedy uciekaliśmy przed potworami naszej wyobraźni? Czy nadal tego nie robimy? I w ten sposób przechodzimy do dorosłości. Noc dla osób dorosłych nie jest rajem, ponieważ ludzie cierpią na bezsenność, tkwią w letargu. A może to życie jest letargiem? Prawda jest taka, że wszyscy nosimy maski za dnia, ukrywamy się, próbujemy coś udowodnić innym. Ale nocą... wtedy jesteśmy nadzy, obdarci z tego całego opakowania pozorów i złudzeń, uśmiechów sprzedawanych innym ludziom. Wtedy jesteśmy trochę jak te dzieci ze swoimi potworami, które znów wychodzą z naszej psychiki. Obawy, wątpliwości, wspomnienia, uczucia i emocje - to wszystko krąży w naszej głowie i ten cykl nie ma zakończenia, nie ma przerwy, nie pozwala spać lub ujawnia się w snach.
Widzowie schowani w ciemności odczuwają samotność, identyfikują się z głównym bohaterem. Ba! My nawet słyszymy głosy, które otaczają nas z każdej strony. "Nie pamiętam czy jestem" - te słowa wypowiada mężczyzna, by po chwili powiedzieć "mówię więc jestem", "myślę więc jestem". Tak, to nie jest tak, że konieczne nasze osiągnięcia mówią o naszej obecności na świecie. To myśli, obawy, słowa (wypowiedziane na głos lub nie) świadczą o naszym człowieczeństwie. Wśród głosów pojawiają się również żeńskie, widzowie próbują je powiązać z bohaterem, połączyć więzią, uczuciem. Jednak nawet wśród ludzi jesteśmy samotni. Tak naprawdę to, co siedzi ukryte w naszym wnętrzu, wszelkie myśli, obawy, wątpliwości, uczucia - to one mają największy wpływ na to, co się stanie.
Spektakl "Ukryte" dla mnie jest jak próba poznania samego siebie. Poczułam się tak, jakby ktoś postawił moją duszę przed lustrem. Wszyscy jesteśmy dziećmi i chociaż próbujemy udawać, że niczego się nie boimy to okłamujemy samych siebie. Samotność jest stanem naszego umysłu. Myśli to ślady naszego "ja" a wyobraźnia to największy skarb jaki mamy. Poczułam się troszkę jak w filmie "Mechanik" między jawą a snem, a z drugiej strony byłam na moście między dzieciństwem a dorosłością. I powiem Wam jedno. Bajki nie są słodkim lukrem, one mówią o nas więcej niż my sami o sobie...
sobota, 10 marca 2012
Dla kogo fotel jurorski?
Wracamy do tematu talent show i opinii innych ludzi. Czy zasiadanie w fotelu jurora oznacza, że człowiek się sprzedał? Kto ma prawo brać udział w talent show?
Oczywiście, wybranie osób sławnych lub chociażby kontrowersyjnych daje producentom możliwość wzrostu oglądalności. Jest to chwyt marketingowy. Przykładowo, kiedy Nergal pojawił się w "The Voice of Poland" wybuchła afera. Co "satanista" robi w takim programie? Ludzie zapomnieli, że to muzyk, a program należy właśnie do programów muzycznych. Dodatkowo, niestety, ale okazało się, że mamy dużo dewocji w naszym kraju. Wydawałoby się, że religia katolicka powinna być tolerancyjna, jednak w pewnych chwilach zastanawiałam się czy nie wróci znów motyw polowania na czarownice i nie będziemy musieli szukać azylu tzw. "państwa bez stosów". Media nie należą do działań religijnych i nie muszą ociekać ascezą i świętością. Nikt nie ingeruje w program telewizyjny i w to, że większość filmów opiera się na seksie i zabijaniu. Nie, ja nie mam o to pretensji, tylko nie lubię kiedy chcemy wszystko wrzucać do jednego worka. A niestety okazało się, że nie wszyscy potrafimy oddzielić program rozrywkowy od kanału religijnego.
Oznaczałoby to, że katolik może oceniać katolika, natomiast ateista (nawet jeśli jest muzykiem) nie ma prawa oceniać? Hm, no tak, siły zła mogą przejść na innych, święci pójdą do piekła...
Może moje ironizowanie będzie dla kogoś dowodem na brak wiary u mnie, jednak zaskoczę... jestem katoliczką, zostałam ochrzczona i nawet chodzę do spowiedzi! A jednak, próbuję patrzeć ponad mur, który sami sobie budujemy. Dlatego bronię Nergala, nawet powiem, że bardzo dobrze poradził sobie z zadaniem jurora. Wiedział, czego szuka u człowieka, chwalił nie tylko osoby, które nawiązywały do jego stylu czy lubiły cięższe brzmienie, potrafił dostrzec ich talent.
Dla sławnych osób, pozycja jurora w talent show to na pewno reklama, zysk, nowe wyzwanie. Czasem jest to możliwość przypomnienia o sobie, jak chociażby Edyta Górniak, kiedy pojawiła się w "Jak oni śpiewają". Telewizja potrzebuje ludzi wyrazistych. Chyba najlepiej zazwyczaj wypada Kuba Wojewódzki, którego wypowiedzi charakteryzują się ciętą ripostą, niesamowitym poczuciem humoru, błyskotliwością i inteligencją. Odbiorcy lubią oglądać ekspertów w danej dziedzinie, dlatego często w programach muzycznych widzimy Elżbietę Zapendowską, a w tańcu chociażby Iwonę Pawlović, Augustina Egurolę czy w najnowszym programie Polsatu, Krystynę Mazurównę.
Rola jurora to wyzwanie, ale też fun. Jak już wspomniałam w poście o Pudelkowiczach, ludzie uwielbiają nakładać etykietki. I znów wracamy do postaci Czesława Mozila. Kiedy miał on pojawić się w "X Factor" narastała fala oburzenia w kręgach "polskiego show-biznesu". Przecież koleś należy do alternatywy, jak on może! Sprzedał się! A ja powiem tak: znów mamy program muzyczny, gdzie szuka się talentów, więc kto ma ich oceniać? Czesław Mozil to muzyk, a to, że tworzy coś innego nie oznacza, że nie może sobie pozwolić na coś na co ma ochotę. Czy zawsze musi być to ktoś z "listy przebojów"? Ile możemy kreować ludzi na kartonowe sylwetki śpiewające to samo? Poza tym, czy Beata Tyszkiewicz sprzedała się idąc do "Tańca z gwiazdami"? Jest aktorką, miejsce docelowe to teatr czy telewizja, a tutaj mamy show taneczny. Jednak taniec to pewna doza aktorstwa. Gdyby hydraulik został jurorem w kwestii śpiewania, to mogłoby być trochę dziwne, ale wtedy stałby się on reprezentantem zwykłych ludzi.
Co najważniejsze, z tego co wiem, do Boga nam daleko, a sami nie chcemy być marionetkami. Dlatego jak ktoś chce niech robi co chce! Chociaż...zabawni są Ci, którzy krytykują, obrażają by później...zrobić to samo, co osoba "wyklęta". To na ich miejscu zastanowiłabym się nad tym, kogo widzą po drugiej stronie lustra.
czwartek, 8 marca 2012
Jak to mamy wolne?
Codziennie gdzieś biegniemy, bo większość z nas odczuwa wilczy głód wrażeń. Zazwyczaj stawiamy w życiu sobie cele, które chcemy osiągnąć. Prawdą jest, że bez chociażby małego pagórka, na który chcielibyśmy wejść nie byłoby nas. Mimo wszystkich uroków jakże słodkiego lenistwa czujemy czasem trochę ssanie czyli robi się nudno jak człowiek nie spełnia się zawodowo. Tylko czy czasem w tym biegu, pogoni za zielonym króliczkiem (niekoniecznie Playboya) czegoś nie tracimy?
Przykładowo. Mężczyzna chce spełnić się zawodowo, więc wciąż się edukuje, robi dużo kursów, powoli staje coraz wyżej na szczeblach kariery (która czasem przypomina wysoką do nieba wieżę Babel, gdzie otwierasz się tylko na swoją robotę a ludzie wokół gadają innymi językami, bo jest rywalizacja) i wciąż chce więcej. Cudownie, spełniony zawodowo. Tylko pracoholizm nie jest najlepszym rozwiązaniem.
Chyba nikogo nie satysfakcjonuje tylko praca. Człowiekowi potrzeba czegoś więcej, poza celem zawodowym istnieje jeszcze cała masa potrzeb. Krążą wieści, że jest jeszcze coś innego niż samorealizacja, np. potrzeba bezpieczeństwa czy przynależności.
Kiedyś słowo pracoholizm było dla nas czymś egzotycznym, nieznanym. Problem ten wiązaliśmy zazwyczaj z Japonią, przecież tam doszło do pierwszego wypadku z przepracowania (lata sześćdziesiąte), a karoshi występuje na dużą skalę. Gdzie my, Polacy mamy się porównywać? A jednak...
Pracoholizm dotyka najczęściej osoby ambitne, pracowite, pełne energii potrzebnej do realizacji nowych zadań. Czyli takie, które robiąc coś spalają się w tym, oddają wszystko w imię efekty końcowego. Często także grupę self-made men, innymi słowy tych, co mają swoją firmę i chcą się wybić, wtedy mają większą motywację do pracy. Właściwie, w dzisiejszym świecie problem ten dotyka często osoby młode.
Chociażby nasza cudowna Polska, gdzie młodzi ludzie po studiach są na etapie końcowym obdzierania ze skóry idealistów. Taka jest prawda, niestety. W dzieciństwie każdy miał swój wymarzony zawód; później rozwijały się cechy osobowości, które wskazywały na jakiś trop, co by tu zrobić w swoim życiu. Właściwie dziś spotykam się często z odrzuceniem idealizmu już na poziomie szkoły średniej, gdzie na pytanie co po szkole, ludzie decydują się na dobrze opłacaną pracę, nieważne czy satysfakcjonującą i wchodzą do piekieł swojego psychicznego Tartaru, gdzie umierają śmiercią tragiczną. No ale wracając do tych, co mają jeszcze po studiach resztki z ciała idealistów... Taki sobie ktoś wie, że najpierw potrzebne są środki do życia, więc zaczyna się pogoń za zielonym króliczkiem. Wtedy próbuje wciąż walczyć o więcej. Inni mają już ustalony w umyśle biznes plan (czyli od pucybuta do Billa Gatesa?) i praca od początku jest najważniejsza.
Właściwie, chcę tylko nakreślić problem. Pracoholizm odbiera nam serca, narządy rozrodcze (a państwu nowych obywateli) a co najważniejsze zdrowie. Chcesz biec po szczebelkach zepsutej złotej drabiny po to, żeby zostać bogiem? Przykro mi, ale do usranej śmierci będziesz biegł w tym maratonie i Boga nie przebijesz. Wspinasz się, bo widzisz tam, hen daleko, Twój dom z ogródkiem i latającymi umorusanymi dziećmi? Ok, ta wizja może brzmi słodko (choć dla mnie zbytnio przypomina sielankę Mostowiaków), ale pamiętaj zjadaczu chleba. Coś za coś. Jak podpisujesz cyrograf z diabłem to możesz stracić wszystkich bliskich, a Twoją kochanką stanie się wibrujący laptop z otwartą jedynie tabelką Excela. Nie mówiąc już o braku snu, problemach serowych, inaczej krążeniowych, stresie a także samobójstwach. Pasja to coś innego niż uzależnienie od pracy.O tym kiedyś.
Biegnij! Tylko pamiętaj, Twoje serce nie jest baterią Duracell, a Twoje życie towarzyskie może stać się pustynią.
niedziela, 4 marca 2012
Pudelkowicze oceniają czyli eksperci osobowości.
Wszystko dawno usunięte, ale jednak skoro strona jest, to można pisać.
Zacznijmy od ery Pudelka. Plotki istniały od dawna i o tym wiemy na pewno. Ale dziś, kiedy Internet staje się wielbionym medium, bawimy się w małych szpiegów. Zamknięci w swoich domach ludzie przeczesują net w poszukiwaniu informacji. Szczególnie Ci, którzy nie mają swojego życia i w kolorowych gazetach, na plotkarskich portalach szukają "prawdy".
No dobra, innymi słowy, lubimy się pastwić nad innymi. Kiedy komuś idzie zbyt dobrze, to się nie podoba. Zauważyłam, że szczególną popularność mają w naszym życiu etykietki. Lubimy oceniać, może dlatego rośnie liczba telewizyjnych talent show. Jury ocenia - to czemu my nie możemy? Btw. przecież i tak wysyłamy smsy, więc jesteśmy jak Cezar, decydujemy kto zostanie na arenie. Ale nakładanie etykietek jest najprostsze. Może jednak powinniśmy wrócić do źródeł i nakładać je jedynie realnie, na słoiczki z przetworami a nie na człowieka?
Przykładowo. Jedną z najbardziej kolorowych osób wydaje nam się Czesław Mozil. Osobiście, cenię go za świetną muzykę i niebanalną osobowość. Od pewnego czasu jest on jednym z głównych tematów na portalach plotkarskich. No, ok to nic wielkiego kiedy pojawia się człowiek kontrowersyjny dla większości społeczeństwa to norma, że się o nim pisze. Sensacja dla uśpionych ludzi, news dla etykietkowiczów , szokujący dla szaraczków. Ale tu nawet nie chodzi o samą informację (a może "informację"), tylko o komentarze.
Osobiście, mam totalny odjazd jak to czytam. Przyzwyczajam się już i turlam się ze śmiechu jak widzę ekspertów osobowości, którzy rzucają "kurwiarzami", "pijakami" i końcem kariery, a także swoimi tezami i oceną sytuacji.
Jednak z drugiej strony to jest beznadziejne. Zaglądamy do łóżek innych ludzi, do ich kieliszków a nawet próbujemy wejść do osobowości. Chcemy wykreować własne zdanie, ale w uproszczony sposób. Może to wina braku czasu, ale no ludzie, nie obchodzi was co o was myślą, ale sami obrzucacie gównem.
A najlepsze w tym wszystkim jest to, że najczęściej pojawia się zarzut, iż Mozil jest dziwkarzem.
Szczerze powiedziawszy śmieszy mnie to. Nie zamierzam mu zaglądać do łóżka, dopóki sama w nim nie będę. Nie, to nie jest propozycja, tylko stara prawda. Oceniać można to, co się zna. Jeśli znamy kogoś na serio wtedy możemy ogarnąć, kiedy ktoś się gubi a kiedy jest ok. Więc ja mogę jedynie powiedzieć, co czuję gdy muzyka staje się moim kochankiem.
A może obrzucający dziwkarzem to ci, którzy sami chowają fantazje w rozporkach i udają, że erekcja jest pojęciem nieznanym, a seks to tylko, wtedy gdy potrzeba dziecka. I to oczywiście w pozycji misjonarskiej, bo kto pomyślałby o urozmaiceniu!
Rozbrajają również ci, którzy nie rozumiejąc myślą, że wiedzą wszystko. Czasem oczywiście pojawiają się ironiczne wstawki lub żartobliwe teksty. Ale... istnieje też radzenie typu "nie pij", "nie ćpaj", bo nie możesz być inny. Bo jak nie rozumiem, to znaczy, że albo jesteś psychiczny albo masz uzależnienia? Hello, skoro tak to ja mam schizofrenię i jestem z niej dumna.
Subskrybuj:
Posty (Atom)