Małżeństwo - dla niektórych to jest słowo-marzenie (zazwyczaj dla dziewczyn). Biała suknia, wesele z rodziną (i zazdroszczącymi męża kuzynkami, koleżankami i ciotkami), kościół, życzenia i ta cała tęczowa powłoczka zwana tradycją. Dobra, tradycja jest fajna, ale chyba jestem dzieckiem, które to nie bawi. Należę raczej do drugiej grupy czyli tych, dla których małżeństwo to alergen, przed którym trzeba uciec. Run Forest, run! (na weselu przed welonem również albo udawaj że go nie ma, nie łap nic, niech leży na podłodze, bo co jeśli to wieniec i będziesz następna po Rysiu z Klanu?).
Ok, szanuję ryzykantów, co się godzą na takie rzeczy i składam najlepsze życzenia. Oczywiście, niektórzy spaliliby mnie na stosie albo po prostu odgrodzili od społeczeństwa wrzucając do getta starych panien (ale to za kilka lat), jednak miło, że jakiś progres jest w świecie. Bo czy muszę nakładać na siebie jakiś węzeł małżeński żeby czuć się szczęśliwą? (hedonizm się ze mnie wylewa) Mimo tego, że niektórzy traktują mnie jak zło wcielone ("jak to nie chcesz żadnego ślubu?") czuję się z tym wspaniale, bo jestem w zgodzie ze sobą.
Po pierwsze, nikogo nie znamy do końca (nawet siebie samych), więc co się będę czarować, że jestem księżniczką z bajki jak po ślubie może wyjść ze mnie jakiś potwór (i odwrotnie mój partner może okazać się ). Małżeństwo to z jednej strony wspieranie się, uczucia itd. ale koniecznie tak nie musi być, bo czasem zdarza się tak, że po ślubie stajemy się najgorszymi wrogami, a jedyne co nam pozostaje to frustracja. Szymborska powiedziała "tyle wiemy o sobie ile nas sprawdzono". Kobieta miała rację, nikt z nas nie wie czy się nie zmienimy, jak w danej sytuacji zareagujemy. Małżeństwo to branie odpowiedzialności za to, czego jeszcze nie wiemy.
Dodajmy przykłady lepsze. Kochający przed ślubem partner później może stać się tyranem, który codziennie pokazuje swoją miłość za pomocą swojej siły (i to nie przy otwieranie słoików). Dlatego może lepiej się zastanowić? Czy znasz drugą osobę? Czy bierzesz odpowiedzialność za przyszłość?
A co jeśli się nie uda? Sprawa z rozwodem nie jest łatwa, tzn. prawnie rozwody są możliwe, ale jeśli rzucasz się na głęboką wodę Jordanu i bierzesz ślub kościelny to może być trudno. Kościół stwierdza, że jeden mężczyzna przeznaczony jest jednej kobiecie. Tak mówi Pismo Święte, a w praktyce decydują o tym kapłani, którzy powinni żyć w celibacie i nie mają żon...
Ale właściwie irytuje mnie to, ta cała formułka "i że Cię nie opuszczę aż do śmierci..." w każdej sytuacji świadczy o romantycznym klimacie? Niekoniecznie. Przecież jeśli dwoje ludzi zamiast miłości po ślubie się nienawidzi to mają być ze sobą do końca? Jeśli okładają się pięściami, a najczulsze wydawane przez nich słowa to "Ty kurwo" i odwrotnie "Ty chuju" to mówimy wtedy o jakiejś fazie miłości? Albo kiedy okazuje się, że jednak nic nie czują, nie znają się itd. to mają się zdradzać do końca życia czy może żyć, udawać, że serca nie ma i seksualnych potrzeb również brak? Czy na pewno aż po grób? Miło, że świat dba o nasze szczęście.
Właśnie dlatego sądzę, że rozwód powinien być możliwy. Rozumiem, że jeśli Kościół zezwoli to nie będziemy mieć ograniczeń, ślub za ślubem, jak nie ten to inny, ale właściwie już teraz tak jest..
Na koniec dzisiejszych słów. Uwielbiam patrzeć na zakochanych w sobie staruszków, na takich co im się jednak udało, a miłość w ich przypadku okazała się czymś więcej niż tylko zabawą, która się kiedyś kończy. Ale prawda jest taka, że nie zawsze jest tak pięknie, bo uczucie trzeba pielęgnować lub czasem mylimy miłość z zauroczeniem, które później rozpływa się we mgle poranka albo przyzwyczajenia.
So... czy jeśli małżeństwo okaże się horrorem to musimy być Zombie aż po grób?
...daje do myślenia, na razie nie mam zdania
OdpowiedzUsuń