czwartek, 8 listopada 2012

Woland na kozetce.

Niektórzy ludzie chcą, żeby wciąż się o nich mówiło, robią wokół siebie szum i liczy się dla nich zdobycie popularności, nieważne czy dobrej czy złej. Byleby gadać, byleby wrzało. Inni nie walczą o uwagę, oni po prostu swoją niezwykłą osobowością przyciągają tłumy. Do takich właśnie osób niewątpliwie należy Adam Darski, znany naszemu społeczeństwu jako Nergal - w opiniach świętych satanista i wieczny grzesznik (ale kto jest bez grzechu niech pierwszy rzuci kamień...) , dla innych celebryta wyskakujący z czasopism i siedzący w wygodnych fotelach na naszych ekranach, dla fanów Behemotha świetny muzyk, Artysta,  a w myślach jeszcze bardziej pokręconych (takich jak ja) po prostu fajny facet.

W połowie października ukazała się książka na temat Darskiego, co niewątpliwie wywołało falę zainteresowania społeczeństwa, które chciało dowiedzieć się, co diabeł ukrywa pod ogonem. Zniecierpliwienie i niesamowite oczekiwanie spotęgowały na pewno zwiastuny tego, co możemy odnaleźć w publikacji. Osobiście, pomysł stworzenia trailerów do książki wydaje mi się czymś niezwykłym, ponieważ nie spotkałam się z tym wcześniej, więc dla mnie to powiew świeżości w Polsce.  "Spowiedź heretyka. Sacrum Profanum." - bo tak brzmi tytuł publikacji jest tak naprawdę tzw. wywiadem rzeką przeprowadzonym przez Piotra Weltrowskiego i Krzysztofa Azarewicza z Nergalem.
Jeśli czekaliście na historię zła i wywiad z diabłem, to muszę Was rozczarować - nie znajdziecie tego, skończcie ze złudzeniami. Książka napisana w formie wywiadu, rozmowy między kumplami cechuje lekki styl,  Nergal swobodnie wypowiada się o swoim życiu, mówi o poglądach na świat, ten facet niesamowicie otwiera się przed Nami. Już na samym początku możecie poznać jego erotyczne historie z przedszkola (tak, to może wydawać się nieprawdopodobne i nieść ze sobą zapach fikcji). Dla miłośników zmysłowości i erotyki polecam także teksty o doświadczeniach z prostytutkami.  Nie wiem czy jest to spowiedź, ponieważ nie chcę zamykać się w schemacie. Nie opowiem Wam wszystkiego, co możecie przeczytać, bo nie chcę odbierać ludziom przyjemności pożerania słów i poznawania skrawków duszy.
Darski w "Spowiedzi Heretyka" jawi się zarówno jako charyzmatyczny, niezależny facet, ale także prezentuje się w niektórych momentach jako naiwny człowiek i romantyczny dżentelmen. Opowiada o kobietach przewijających się przez jego życie, które jak twierdzi mogłoby zająć losy kilku osób a nie tylko jednego człowieka. O kobietach opowiada delikatnie, trzyma fason, nie wywleka brudów. Oczywiście, plotkarskie media (jeśli mogę je nazwać mediami) znajdą dla siebie historie związane z Dorotą Rabczewską i  stworzą z nich tanie sensacyjki - cóż jaki jest świat każdy wie.
Co mnie zainteresowało szczególnie w tej książce? Rozmowa na temat historii i bohaterstwa, ponieważ Nergal nie staje po żadnej stronie, nie rzuca hasłami pewności, że zrobiłby daną rzecz w chwili, gdy historia zatoczyłaby koło. W tym momencie mam w głowie słowa Szymborskiej "tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono". Jeśli mówimy o życiowych próbach, należy wspomnieć o walce jaką stoczył książę ciemności z chorobą. Czytelnicy mogą poznać szczegóły z tego czasu, dowiedzieć się co się działo, od kiedy narastała lista objawów. Fascynujące jest to, że Darski otwiera się przed Nami na tyle, że możemy także oglądać m.in.  jego zdjęcia (także te intymne, prywatne, bolesne), świadectwa, diagnozy . Książka spełnia wiele oczekiwań, ponieważ jej tematyka nie oscyluje wokół jednego zagadnienia, mamy przed sobą cały wachlarz tematyczny.
 "Spowiedź heretyka. Sacrum Profanum." to historia człowieka, który potrafi siebie kształtować, jest sam sobie sterem, wybiera świadomie czego w życiu chce. Poprzez ten wywiad możemy poznać mężczyznę o niezwykłej erudycji, czasem kontrowersyjnych, lecz własnych poglądach i sercu, które nie zostało spalone na stosie ludzkiej głupoty i krytyki.
Jeśli liczyliście, że będę opowiadać o tym, co Darski mówi o Kościele to znaczy, że trzymamy się schematu, jednak o tym możecie poczytać w innych recenzjach. Dla mnie liczy się człowiek. A tak nawiasem mówiąc... chyba Nas wszystkich zawsze fascynował Woland z "Mistrza i Małgorzaty", więc właściwie dlaczego nie potrafimy zaakceptować w naszym kraju człowieka, który ma po prostu inne poglądy?

środa, 1 sierpnia 2012

O receptorach pamięci narodowej.


Czy potrzebujemy ogromu pomników, żeby pokazać pamięć? Ile pomników może stać na naszej ziemi? Pojawia się taki pomnik, by później zastąpił go inny, kiedy czasy się zmienią albo ludzkie poglądy. Nie jestem przeciw pomnikom jako elementom pamięci, jednak ile pomników może wyrażać jedno wydarzenie? Jednego jestem pewna. Musimy pamiętać, bo jeśli wyprzemy z pamięci historię, zostaniemy sierotami, kosmopolitami bez domu.

Boję się, że za kilka, może kilkanaście lat obraz świata jaki znam, zostanie zmieniony. Obawiam się, że my, ludzie zakolorujemy to, co nam ciąży i oddamy innym swoje wersje historii. Boję się, że liczba ludzi myślących, iż obozy koncentracyjne były polskie, Polacy zabijali Żydów, a może nawet to, że Polska zaatakowała Niemcy wzrośnie do tego stopnia, że sfabrykujemy karty historii. Ciśnie się na usta kwestia Piłata i jego "cóż to jest prawda?". Każdy kraj ma swoje głośne odbicia historii, gdzie pokazuje się ból po stracie lub radość zwycięstwa, ale także każdy kraj posiada swoje grzechy, sytuacje, kiedy moralność odrzucało się na bok i biegło w ogień ekspansji. Wszyscy mamy te plamy, o których opowiadają narody, które skrzywdziliśmy. Ale musimy pamiętać o wszystkim. Musimy wiedzieć o swoich zwycięstwach i porażkach. Musimy znać prawdę.
Może jestem nudna, staroświecka i śmieszna ze swoim pragnieniem pamięci, jednak wydarzenia takie jak Powstanie Warszawskie oraz Dzień Niepodległości, kiedy myślimy o niewoli, powstaniach, wojnach, bitwach, są dla nas ważne. Po latach akademii szkolnych, wyciągania z ust słów wielkich i pełnych patosu, których się czasem nie rozumiało będąc małym kurduplem, stwierdzam, że było warto. Myślę, że nawet takie wyciąganie słów niezrozumiałych, te wszystkie szkolne akademie są ważne, bo zostawiają jakiś ślad, mały receptor w mózgu, że coś takiego istniało, wydarzyło się.

Można pytać po co mamy pamiętać, przecież to już było, przecież my żyjemy. Odpowiedź bije swoją prostotą. Powinniśmy oddać cześć poległym, pamiętać o tym, że zginęli dla idei, Ojczyzny ... dla Nas? Gdyby nie walczyli, gdzie mieszkalibyśmy teraz? Gdyby nie walczyli mogliby żyć dłużej, przykładowo Tadeusz Gajcy, Krzysztof Kamil Baczyński, Zdzisław Stroiński mogliby dalej tworzyć, żyć, kochać. Musimy pamiętać wszystkich, którzy polegli, ponieważ nie jest to morze bezimiennych ofiar, ciemnych twarzy, które nie miały swojego życia. Oni istnieli naprawdę, pozostawili swoje rodziny. Musimy pamiętać zarówno dla nich jak i dla tych, którym wojna czy powstanie zabrało element rodziny.



Na sam koniec. Cieszę się, że wciąż pojawiają się akcje upamiętniające Powstanie Warszawskie, w tym płyty z piosenkami. Dlatego wrzucam tutaj kilka takich upamiętniających, miłych dla uszu receptorów pamięci.

http://www.youtube.com/watch?v=RHvLOMlZS1k
http://www.youtube.com/watch?v=Ajg35E9F5as
http://www.youtube.com/watch?v=HhdG1UtI8bc&feature=share
http://www.youtube.com/watch?v=2DZK_udkhsI
http://www.youtube.com/watch?v=fISVe-qHfbY
http://www.youtube.com/watch?v=GO1BnfP674I
http://www.youtube.com/watch?v=CKQYrtQh5hk
http://www.youtube.com/watch?v=Mnxvdz65y8s
http://www.youtube.com/watch?v=LKkS2PFdsGA
http://www.youtube.com/watch?v=NmkirLlcYDA&feature=related
http://www.youtube.com/watch?v=E9PnPjp6iSc&feature=related
http://www.youtube.com/watch?v=f1LGJIqROIA&feature=relmfu


czwartek, 26 lipca 2012

Wysokoprocentowa Matka na straży bezpieczeństwa dziecka?

      Coraz częściej w czytanych przeze mnie słowach, wiadomościach przesuwają się obrazy pijanych matek "opiekujących się" swoimi pociechami. Oficjalnie mówi się, że te kobiety nie widzą problemu, dopóki dziecko jest przy nich. Czują się bezpiecznie, tak jakby alkohol w nadużyciu nie był problemem. Oczywiście, dla nich to nie problem, ponieważ wydaje się, że nałóg dotyczy tylko nas, nikogo więcej, jakby otoczenie nie dostrzegało tego, co się dzieje. A jednak ludzie robią się podobno coraz bardziej wrażliwi, dlatego mówi się więcej o sytuacjach, które kiedyś chowaliśmy pod dywan, zamykaliśmy w czterech ścianach naszych domów.
    Moim skromnym zdaniem to czy alkohol nas wykończy to wyłącznie nasz problem w przypadku, gdy jesteśmy sami, bez rodziny i przyjaciół. Ale chyba każdy z nas oswaja ze sobą chociaż małą garstkę ludzi, którzy chcą być częścią naszego życia. Arystoteles twierdził, że "człowiek jest istotą społeczną", ponieważ społeczeństwo nauczyło go podstawowych umiejętności, wpoiło wartości czy przekazało skarby tradycji. Podchodzę jednak do słów mędrca z pewnym dystansem, ponieważ sądzę, że otoczenie nas kreuje, ale nie możemy poddać się jego presji, jeśli czujemy, że byłoby to działanie wbrew sobie. Wracając do meritum. Nie kwestionuję alkoholu, wręcz uważam, że jest on nam potrzebny, ponieważ jako hedonistka myślę, że potrzebujemy przyjemności. Z drugiej strony ognista woda i inne trunki rozluźniają relacje międzyludzkie, pomagają w próbie pokazania siebie drugiemu człowiekowi (oczywiście w odpowiednich ilościach). Ci, którzy lubią się zatracić w alkoholu wybrali swoją własną drogę. Sądzę jednak, że jeśli codziennie doprowadzamy się do stanu, w którym tracimy pamięć, równowagę i stajemy się osobnikami bez hamulców i krzty rozsądku możemy utracić ludzi nam bliskich (nie mówiąc o pracy, środkach materialnych i dachu nad głową). Z jednej strony wspomniałam, że wrażliwość ludzi wyostrzyła się, pogłębiła, jednak z drugiej strony ludzie widząc leżącą na ulicy, chodniku czy w innym miejscu osobę często uznając, iż jest pijana przechodzą obok... a nie zawsze taki obraz jest świadectwem upojenia alkoholowego. Ci ludzie mogą umierać na ulicy wśród naszej "pewności" i obojętności.
     W przypadku rodzin sytuacja jest poważniejsza, ponieważ posiadając dzieci musimy uważać na to czy nie krzywdzimy ich przez niszczenie siebie. Tutaj już nie jesteśmy osobnikami o wolnym duchu, ciele i braku odpowiedzialności. W tej sytuacji musimy być odpowiedzialni za część siebie, którą wydaliśmy na świat. Możemy stać się autorytetem dla dziecka lub antyautorytetem, bestią w oczach malucha, kimś kim nigdy nie zechce zostać. Nie muszę chyba wspominać, że matka, która ma w krwi dwa czy trzy promile alkoholu nie jest dobrą opiekunką, ponieważ nie zauważy nawet, że dziecko np. wypadło z okna. Przerażające dla mnie są wiadomości, gdzie rodzice zostawili dziecko w piekarniku czy pralce. To świadczy o utracie całkowitej kontroli nad sobą, o tym że w pewnym momencie nie wiemy, co robimy, nie dostrzegamy rzeczy, które są kluczowe.
Może zanim staniemy się rodzicami zastanówmy się czy nadajemy się do tego, by dać komuś życie? Czy dla małej części siebie potrafilibyśmy ograniczyć lub usunąć z naszego życia coś, co kiedyś było nawykiem? Czy "wysokoprocentowa" matka jest stuprocentowym wzorem człowieka?

piątek, 6 lipca 2012

W świecie oczekiwania na "później"

     Już dawno temu filozofowie wciskali ludziom motto, by żyć chwilą. Pewnie istniała grupa ludzi, którzy olewali sobie tę maksymę i uznawali za nudną gadaninę porąbanych pseudointeligentów. Ale chyba coś w tym musi być, że wciąż powtarza się motyw egzystencji tu i teraz. Może w gruncie rzeczy każdy z nas marzy o chwili, kiedy krzykniemy "trwaj chwilo, jesteś piękna!" ?
   
    Tak na serio, często chowamy te słowa na dno hierarchii naszych celów, ważniejsze są plany, praca, zabezpieczenie materialne na "czarną godzinę" i inne. Ten życiowy maraton nie ma sensu, jeśli polega tylko i wyłącznie na myślach o przyszłości. Wiem, to monotonne z mojej strony, powtarzam wciąż w swoich przeplatanych pseudo inteligentnych słowach, że mamy żyć chwilą. Kiedy pisałam o tym jak żyć po śmierci bliskiej osoby lub kiedy los zamienia nasze miejsca w wypadku, ktoś powiedział, że łatwo powiedzieć "żyj". Wiem, to trudne zadanie, ale kto powiedział, że życie jest łatwe? Gdyby od czasu urodzenia do śmierci wszyscy żyli szczęśliwi i dostawali to, czego pragną od razu (np. na złotej tacy z pozdrowieniami od monotonnego Szczęścia) nikt by nie odczuwał satysfakcji z życia, nie mielibyśmy w sobie pasji, wręcz stalibyśmy się (nie)szczęśliwymi nudziarzami, którzy marzą o nieszczęściu.

    Znam ludzi, którzy odkładają wszystko na później, mają pochowane nowe rzeczy na wielkie wyjście (które podobno nastąpi w przyszłości), kupują sobie zaopatrzenie na wyjazd do szpitala za jakiś czas i gromadzą wszystko, co się przyda kiedyś. Ok, w pewnym sensie ich rozumiem, chcą być przygotowani. Ale właściwie czy na wszystko można się przygotować? Co dzieje się z tym cudownym "kiedyś" w obliczu diagnozy lekarza, który mówi, że pozostało nam kilka miesięcy życia? Gdzie uciekł czas, który mieliśmy? Właśnie, pozostawiliśmy go już za sobą, a spędziliśmy te wszystkie chwile na gromadzeniu, przygotowywaniu się na "później".
Wiem, ludzie wierni gromadzeniu bibelotów śmierci krytykują tych, którzy starają się żyć chwilą. Kiedy jedni wyjeżdżają na wakacje, drudzy ciułają pieniądze na przyszłość i krytykują tych pierwszych. Rozumiem, jeśli zaciągamy kredyt na spełnienie swoich marzeń, a nie zastanawiamy się czy uda nam się go spłacić, robimy błąd, to proste. Ale próbujmy żyć, biec za marzeniem i uznawać każdy dzień za dar. Bo co jeśli nie będzie już innego?

   Gdyby Wielcy tego świata wierzyli, że wciąż trzeba odkładać wszystko na później nie dokonaliby wszystkich cudownych rzeczy. Co jeśli Beatlesi po nieudanym przesłuchaniu u Decca Records zrezygnowaliby ze swoich marzeń? Co jeśli Kopernik zrezygnowałby z opublikowania swojej tezy obawiając się represji? Co jeśli Iker Casillas urodziłby się w innej rodzinie i nie trenował piłki nożnej? Co jeśli nikt nie zdecydowałby się na przeszczepienie narządów u pacjentów? Gdyby nikt nie potrafił dążyć w swojej pasji do celu, gdyby ludzie obawiali się opinii innych i grzecznie stawali w rzędzie nikt by do niczego nie doszedł. Gdybyśmy wszyscy zrezygnowali z marzeń i życia nawet najdurniejszą, lecz najpiękniejszą chwilą stalibyśmy się robotami albo nędznymi lalkami, które czekają na magiczne ożywienie w przyszłości, która nie istnieje.

Jesteśmy beznadziejni, jeśli odkładamy wszystko na później. A co jeśli "później" nie istnieje?

sobota, 2 czerwca 2012

Muzyczna wygrana Dawida z medialnym Goliatem.

    W ciągu najbliższej doby na usta polskiego społeczeństwa cisnąć się będzie imię i nazwisko pewnego nastolatka. Właściwie, określę go raczej mianem młodego dorosłego, żebyście czasem nie próbowali go mylić z nastolatkiem muzycznym klasy B czyli Justinem Bieberem, ponieważ pisać zamierzam o kimś wyjątkowym. Kogo mam na myśli? Dziewiętnastoletniego chłopaka z Dąbrowy Górniczej, który swoją ciepłą barwą głosu omamił żeńską część społeczeństwa zasiadającego przed telewizorami (i to w każdym przedziale wiekowym), a męską doprowadził w niektórych przypadkach nawet do łez. Emocje jakie dał poprzez wykonywanie utworów powszechnie znanych, a właściwie przekazywanie ich sensu pospolitym zjadaczom chleba, doprowadziły do rewolucji muzycznych serc odbiorców i wygranej Dawida Podsiadło w drugiej edycji programu "X Factor" nadawanego przez stację TVN.
   
Mimo różnych myśli na temat programów typu talent show dziś czuję satysfakcję, ponieważ wygrała osoba, która swoim głosem dotyka rozpiętych na strunach emocji, a także co za tym idzie wskaźników oglądalności.
Dlaczego mam różne poglądy na temat programów typu talent show? Plusem takiej formuły programu jest na pewno popularność, a co za tym idzie różnego rodzaju propozycje, które mogą poprowadzić człowieka na wzgórza kariery (byleby nie zaprzedać duszy diabłu i nie oddać swojego muzycznego serca do obróbki rynkowemu Królowi zbytu i błyszczących karier Ikara). Najważniejsze, to dalej robić swoje, bo tylko wtedy oddajemy całych siebie. Poza tym dzięki programom tego typu my, zwykli odbiorcy przekazów medialnych, mamy możliwość poznania efektów pracy osoby obdarzonej niewątpliwym talentem. Minusy programów typu talent show? Jestem idealistką, więc opieram się przejawom marketingowych opakowań medialnych, ponieważ wolę skupiać się na głosie, a nie kolorowych światłach, podkładach na twarzach i strojach. Dlatego wolę oglądać na koncertach ludzi prawdziwych, pomarszczonych, pryszczatych czy nawet "zmęczonych". Nieważne, wierzę wtedy w to, co mają mi do przekazania. Jednak rozumiem poczynania medialne, które prowadzą do uwielbianego przez publiczność show, gdzie jurorzy niczym połączenie młodych bogów oraz władców życia i śmierci decydują o dalszych losach uczestników (chociaż społeczeństwo także wchodzi w rolę cezara, który zamiast kierować kciuk na dół lub do góry wysyła lub nie smsy określające akceptację działań walczących w "medialnych igrzyskach gladiatorów"). Irytuje mnie, gdy widzę jak utalentowani ludzie zostają oddelegowani do powrotu do szeregu, a na scenie pozostają Ci, którzy poza wrażeniami estetycznymi czy osobowościowymi nie wykazują tego, co najistotniejsze. Co dla mnie jest najistotniejsze? W muzyce liczy się dla mnie przekazywanie emocji, muszę czuć, że wierzę osobie na scenie, że mogę z nią dzielić się emocjami i przytulić dziękując za to, że otworzyła we mnie ukryte podświadomie uczucia.

     Dawid Podsiadło dziś, 2 czerwca 2012 roku przeszedł przez bramy medialnego świata, bo w muzycznym był od jakiegoś czasu. Ten chłopak nie zginie w medialnej mgle. Usłyszymy o nim na pewno jeszcze wiele razy. Dla mnie, barwa jego głosu jest niczym pędzel, który maluje w moje duszy najpiękniejsze krajobrazy marzeń i emocji. Czasem jego głos określam mianem ciepłego wiatru, który nie irytuje, tylko wręcz przeciwnie rozkosznie tuli nas i ogrzewa w chłodne dni.  Moja kobieca intuicja (jeśli taką posiadam) krzyczy mi w środku, że o tego młodego człowieka bać się nie musimy, ponieważ oprócz uroku i talentu Dawid Podsiadło jest także inteligentnym, skromnym chłopakiem.  Póki co, proponuję Wam posłuchać nie tylko solowych występów Dawida, ale także kawałków zespołu Curly Heads i projektu Reaching For The Sun. Nie muszę chyba tłumaczyć, że tam także usłyszycie Dawida? Dodam, że na płycie Karoliny Kozak w piosence "Heart Pounding" też wieje ciepły wiatr ;). Cieszę się, że marzenie tego kędzierzawego chłopaka się spełniło. Drugą walkę Dawida z Goliatem znów uznaję za wygraną, mimo iż czasy się zmieniły, skromność, talent i wytrwałość prowadzą na szczyt.

W pociągu samotności

     Joseph Conrad w jednej ze swoich książek napisał "żyjemy tak jak śnimy - samotnie". To smutna prawda, ponieważ każdy człowiek próbuje się z kimś związać, czy to w formie zwykłej znajomości czy miłości, a jednak okazuje się, że nawet gdybyśmy próbowali zabarykadować się ze wszystkimi ludźmi w jednej wielkiej sali to nie zmieni faktu, że w pewnej chwili samotność przedrze się do naszego umysłu. Nikt inny nie otrzyma monopolu na to, co się znajduje w środku, nie pozna wszystkich myśli, marzeń, wspomnień, które chowają się w naszym wnętrzu. A sny? Czasem większości z nich nie pamiętamy, jednak to nie zmienia faktu, że ten sen (nawet zapomniany) jest częścią nas samych, naszą własnością, którą w chwili zapomnienia nie możemy podzielić się z nikim. Śnimy samotnie, nawet jeśli w rzeczywistości ktoś przytula nas w czasie snu. 

    Wydaje mi się, że nasze życie jest jedną wielką podróżą pociągiem, gdzie nasz wagon wciąż wypełnia się różnymi ludźmi, którzy wchodzą i wychodzą. Ci, którzy pozostają na dłużej w naszym przedziale, zaczynają nam się wydawać bliscy, upatrujemy w nich towarzyszy wędrówki, przyzwyczajamy się do ich obecności, jednak to tylko złudzenie... W pewnym momencie, może nawet w ułamku sekundy, oni znikną, a my pozostaniemy sami. Czy wrócą? - tego nikt z nas przewidzieć nie zdoła. W tym momencie możemy sądzić, że poznawanie ludzi nie ma sensu, ale to bzdura. Żyjemy po to, żeby składać te kawałki szczęścia w mozaikę ulotnych, a jakże pięknych chwil. Zbieramy momenty, gdy w naszym przedziale czujemy atmosferę więzi z drugą osobą i to powoduje stan naszego zadowolenia, może nawet szczęścia. Kiedy zawieramy nowe znajomości, kradniemy od ludzi fragmenty ich osobowości, pasji, zainteresowań, a także dajemy im część siebie. To coś w rodzaju symbiozy, która powoduje nasze obopólne korzyści. Oczywiście, niektóre znajomości okazują się toksyczne lub wydają się złe, ale musimy poznać każdy aspekt naszego życia. Gdyby nasz los składał się tylko z pozytywnych emocji, samych sukcesów i nagród nie bylibyśmy ludzcy. Dlatego ta podróż pociągiem, mimo iż bywa udręką, obdzieraniem ze złudzeń, tak naprawdę stanowi jeden z najważniejszych elementów naszego istnienia. 

    Czasem potrzebujemy samotności, ponieważ nikt nie zrozumie nas tak dobrze jak my sami. W chwilach ciszy, zamknięcia na innych ludzi, krzyczące wokół newsy, możemy pozwolić sobie na rozmowę sam na sam ze sobą. Każdy człowiek może nam dawać rady, jednak nie odnajdziemy w społeczeństwie takiej sytuacji, gdzie wszyscy uznają tylko jedno rozwiązanie za słuszne. Dodatkowo, ich porady nie muszą wiązać się z naszą akceptacją. Właśnie dlatego samotność pozwala nam poznawać człowieka, który powinien wydawać nam się kimś, o kogo warto walczyć. Ona daje nam możliwość poznania samego siebie, a nie wizji jak powinna wyglądać nasza osoba przez pryzmat poglądów innych ludzi.

   W "Małym Księciu" odnajdziemy ważne słowa: "wśród ludzi jest się także samotnym". To oznacza, że nie wyeliminujemy samotności z naszego życia.  A śmierć jest ostatnim etapem, gdzie samotnie toczymy walkę o ostatni oddech. Nawet jeśli wokół nas jest tłum ludzi, śmierć staje się intymnym przeżyciem. Ostatnim aktem samotności...

    Jednak to nie zmieni faktu, że potrzebujemy drugiego człowieka. Chcemy mieć z kim spać, pragniemy osoby, która w nocy przytuli nas, gdy sami będziemy tonąć w realiach snu. Potrzebujemy kogoś, kto nawet bez wymawiania słów czy nadrabiania gestem, będzie obecny, bo to właśnie obecność drugiego człowieka czasem jest najważniejsza. Drugi człowiek powinien być zawsze obok, wpisany w pakiet życiowego hotelu, w menu naszych spełniających się potrzeb...
Część z nas boi się samotnych wieczorów z włączonym telewizorem, książką, grą komputerową czy spijaniem wódki do lustra; biegniemy w tłum, pijemy wśród ludzi, śmiejemy się, tańczymy, pokazujemy wieczną radość tak, jakbyśmy uznawali, że zabiliśmy samotność, nawet chcemy usłyszeć oddech drugiego człowieka przez telefon. Nie zawsze się to udaje, czasem samotność wygrywa w tej grze, potrafi nas przechytrzyć, ponieważ  pozostajemy samotni w tłumie albo przez desperackie akty wejdziemy do ciemnej jaskini, gdzie nie będzie liczyć się człowiek jako jedność duszy i ciała, a jedynie kontur postaci. Jednak wciąż wydaje nam się, że kiedyś wygramy, schowamy się w objęcia drugiego człowieka, opleciemy wstęgą słów skierowanych do innych i nie pozwolimy samotności wejść do środka. Nigdy. Ale chyba istnieje ten "złoty środek", gdzie na jednej szali znajdują się chwile dialogu z zamkniętym w środku "ja" a na drugiej ludzie krzyczący do nas uczuciami...


czwartek, 10 maja 2012

Melodia, której nie można pozwolić odejść. Terapia muzyką Meli Koteluk.

  Wielu ludzi twierdzi, że jej głos jest podobny do głosu Katarzyny Nosowskiej, niektórzy w ogóle wiążą jej utwory z wokalistką zespołu Hey, uznając to za plus (podobieństwo trafia w gust muzyczny) lub minus ("marna kopia"). Inni łączą ją z Gabą Kulką. Wiecie co? Wszędzie jakieś ziarnko prawdy kiełkuje. Słowa Nosowskiej widoczne są na opakowaniu płyty, a Gaba Kulka na facebooku wstawiając link z jej piosenką zaprosiła swoich fanów do wejścia do krainy...Meli Koteluk. Właśnie o niej dziś mowa, chociaż nie tylko o niej, ponieważ płyta "Spadochron" to dzieło, na które składa się praca grupy ludzi (śpiew, muzyka, realizacja nagrań, produkcja muzyczna, mastering, mix, fotografie + graphic design). Pamiętajmy także o innych żywych duszach, które wsparły projekt, natchnęły, pomogły (patrz -> podziękowania).
    Moja przygoda z Melą zaczęła się rok temu. Raczkowałam na portalu myspace, gdy wśród propozycji wynurzył się profil kruchej blondynki. Otworzyłam na nią uszy i właściwie wszystkie zmysły dołączyły do słuchu, gdzie rozpoczęła się wieczna rozkosz. Tak wsłuchiwałam się i czekałam na płytę, ponieważ po pierwsze, poczułam, że muszę ją mieć, a po drugie Internet dał mi jedynie możliwość poznania pięciu kawałków (jak pięć zmysłów, a ja chciałam więcej czuć, więcej mieć, więcej zakochiwać się, jeśli to możliwe).

   Nadeszła ta chwila, 8 maja 2012 roku doczekałam się i tak oto siedzę z cieplutką płytą Meli Koteluk, słucham uważnie i przyjemnie mogę oddychać, bo życie toczy się za mną, a ja lecę ze spadochronem nad światem. Pierwsze wrażenie po pierwszym przesłuchaniu daje wniosek, iż "Spadochron" to płyta przyjemna, gdzie wydaje się odbiorcy, że twórcy tego albumu chcą nas oswoić z życiem tak, żebyśmy nie bali się niczego.


    Na potwierdzenie mojej hipotezy biegnie już na spotkanie pierwszy kawałek z płyty. "Dlaczego drzewa nic nie mówią" to spokojna terapia dla ludzi, którzy się gubią w związkach lub komunikacji międzyludzkiej. Ciepły głos Koteluk działa niczym terapeuta, dodajmy do tego spokojną muzykę oraz tekst - to wszystko sprawia, że odbiorca zaczyna pojmować uczucia. Tytułowy "Spadochron" nigdy nie spowoduje naszego bolesnego upadku, wręcz poprzez rytmikę oraz pozytywne brzmienie sprawia, że unosimy się nad ziemią, piosenka "wchodzi w krążenie" i "odżywia kości".  Numer trzy na liście może zszokować muzyką, mi skojarzył się z piosenką, którą słyszałam dawno temu. W tekście "O domu" możemy widzieć kunszt jaki dostrzegamy u Nosowskiej. To prawda, "naklej plaster gładź skrawki serca rozdygotane" to piękna fraza, gdzie układ słów przypomina teksty Hey. Jednak w tej piosence, przynajmniej ja, stoję myśląc, "czy samotnością można dzielić się"? Koteluk łamie stereotypowy pogląd samotności forever alone, a ciepłem uderza w odbiorcę, pokazuje, że można otworzyć się na drugiego człowieka, nawet wtedy gdy rany nie zagoiły się od wcześniejszego bólu. Czy można "Działać bez działania"? Każdy czasem myśli o tym, że życie jest chwilą. Pragniemy rozciągnąć moment jak najbardziej, ale on ucieka, z każdym przymrużeniem oczu, dostrzegamy iż minęło to, co przed chwilą było "teraz". I na ten strach dostajemy słowa uspokajające, ponieważ "wszystko ma swój czas. Ty jesteś początkiem do każdego celu". "Niewidzialna" dla mnie jest pogodzeniem się ze śmiercią bliskiej osoby, a z drugiej strony poczuciem żalu, że nie pokazało się prawdziwych uczuć, tylko zamykało je przez lata idąc w swoją stronę. "Melodia ulotna" daje nam nadzieję. Mimo poczucia życiowej monotonii istnieją tysiące barw, które trzeba odkryć, bo gdzieś tam spełniają się marzenia. Jednak życie wciąż przyciąga i kawałek "Stale płynne" krzyczy spokojem w naszą duszę manifestując pragnienia kolejnych prób (zabawne, że przez ciągłe narzucanie się Gotye z każdej strony świata, początek prowadził do szuflady pamięci z melodią znaną z "Somebody...."). "Wolna" to piosenka, która zakrada się do umysłu i  pokazuje, że związki jednostronne uczuciowo mogą powodować rozstania, a te początkowo (lub czasem na dalszym etapie również) mają wciąż ze sobą coś wspólnego. Nie jest łatwo odejść, bo nawet "od ciszy pęka głowa". "Rola gra" wraz z "Pojednaniem" pokazują, że należy pogodzić się z upływem czasu (mimo naszego rozgoryczenia), który lubi bawić się z nami i wraz z losem układa ludzkie losy przekornie. Nie wierzę w to, że zaśniecie przy Meli, więc nie, tytuł "Nie zasypiaj" dotyczy frazy w tekście. Utwór trochę jest cichym rozkazem/prośbą, manifestem pragnień w komunikacji ja-drugi człowiek. Natomiast na koniec rarytas dla anglojęzycznych, którzy nie chcą, by zapominano o ich sercach, a miłość, choć trudno znaleźć, niełatwo stracić czyli "In the meantime".

Na sam koniec. Płytę estetycznie wzrokowo można nosić ze sobą w każdy dobry oraz zły dzień. "Spadochron" Meli Koteluk sprawia, że nadzieja wstanie, energia się obudzi, a życie nabierze kolorów. Już sama okładka kolorami wyciąga ze stanu apatii, a w środku czekają na nas najlepsi terapeuci. Więc pora położyć się na kanapie i oddać swoją duszę w najlepsze ręce. Lećmy za melodią do wnętrza siebie i uwierzmy, że w tym spokoju tkwi wulkan prawdy! Ja się uzależniłam, przyznaję się bez bicia, że zakochałam się w każdym słowie i dźwięku, aż nie potrafię odejść.

środa, 9 maja 2012

Fan - fanatyk osobowości czy muzyki? Czy lider świadczy o końcowym odbiorze?

    Nie jestem normalna, co ciekawe wiem o tym od dawna. Kiedyś myślałam, że dobrze jest mieć autorytet, kogoś kto stoi ponad wszystkim w naszym mniemaniu, z mieczem świetlnym prowadzi w momentach, gdy wydaje nam się, że świat jest ciemnym terenem dla kosmitów. Często okazuje się, że poglądy zmieniają się z upływem czasu...
Jednak już internetowa encyklopedia Wikipedia pokazuje, że fan to "osoba podziwiająca człowieka, grupę ludzi, dzieło sztuki, bądź ideę. Jest to skrót od słowa fanatyk, jednak jest mniej pejoratywny, a nawet ma pozytywny wydźwięk. Fani określonego zjawiska często organizują się, tworząc tzw. fankluby, lub organizują imprezy z tym związane." Czyli jednak od fana do fanatyka prowadzi krótka ścieżka...
     Może nie jestem człowiekiem Współczesności, ponieważ drażni mnie (wręcz irytuje) postawa dzisiejszych fanów. Może jestem hipiską, może jestem psychiczna, a może ktoś mnie wyciął z innego komiksu, ale dla mnie muzyka jest esencją życia, ekstraktem naszych marzeń lub czasem rzeczywistości. Niektórzy widzą w zespole tylko lidera. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby przez jego charyzmę przejść do muzyki,do sedna tego, co dla niego jest istotą życia. Kto chce niech uznaje to za hejtowanie rzeczywistości, jednak osoby, które przychodzą na koncert dla wzdychania nad pięknem lidera (czyli ludzie, którzy naćpali się fascynacją nad jedną osobą z zespołu)  blokują wstęp innym. Może to okrutne, ale zaprosiłabym to grono na występ solowy, a póki co zespół to grupa ludzi, a nie zabawa. Nie, nie kopiuję słów innych, jednak poprzez nawiązania pokazuję, że niekoniecznie słowa muszą dojść do dosłowności, ponieważ bujający się wokół nas ludzie mogą przyjść po autograf, napawać się mimiką występujących nie zwracając uwagi na muzykę, a poza tym może i nawet liczyć minuty do końca, żeby później pobiec po podpis od człowieka, który jest tymczasowym bogiem. Mogę się mylić, może istnieć wersja, gdzie ja, jako człowiek zamykający oczy, mogę być traktowana jako nieprzystosowana do środowiska, ale dla mnie muzyka jest priorytetem. Dla innych najważniejszą częścią występu może być jedna osoba. A może jednak to boli nie tylko mnie?
Przykładowo, zirytowała mnie postawa miasta, które na koncert pewnego zespołu przygotowało plakat informujący o wydarzeniu, gdzie koncert miałby grać sam frontman, najbardziej znany członek grupy. W tym momencie zaczynam tupać nogą i mieć zagładę w oczach, jeśli zespół przestaje mieć znaczenie. Nikt nie myśli w tym momencie o reszcie grupy, bez której kariera jednego człowieka nie rozwinęłaby się do tego stopnia....
To uwarunkowane zjawisko przyciągania uwagi jedną postacią, piosenką, fragmentem show jest dla zysków zbawienne, ponieważ im więcej elementów zainteresowania, tym więcej ludzi, którzy biegną po bilet. Ale może wśród zysku ważne jest coś więcej? Jeśli staramy się ze wszystkich sił zrobić coś dobrze, mamy prawo liczyć na część oklasków po przedstawieniu naszych talentów.




      Dzisiaj fan (pamiętajmy, ten od słowa fanatyk!) krąży wokół swojego Idola tak bardzo, że wie, z kim mentor sypia, co jada, co ma w głowie. To tylko złudzenie, bo prawda dla ciekawskich może okazać się brutalna, gdyż każdy pokaże nam to, co zechce. Iluzję łatwo wykreować, szczególnie w czasach, gdzie media pełnią rolę stylistów duszy i ciała. Póki co wierzę jednak, że jeśli fascynacja osobowością lidera prowadzi do poznania i uwielbienia muzyki, to wtedy możemy dziękować za możliwość przejścia labiryntu, który prowadzi do czegoś cenniejszego. Ale co jeśli tylko opakowanie zaczyna odgrywać główną rolę w procesie fascynacji i układania muzycznej playlisty? Media są potrzebne społeczeństwu, jednak to powoduje czasem zbyt szybkie zatracanie się w obrazie, dźwięku, literach, co powoduje zakrzywiony obraz rzeczywistości. Innymi słowy, kupujemy wszystko, co sprzedadzą nam media. Nie generalizujmy, zafascynowane osoby, które zaczynają przygodę z muzyką zespołu poprzez poznanie lidera nie są gorsze od tych, co widzą od razy kwintesencję talentu (oczywiście, jeśli te pierwsze poza liderem widzą coś więcej). 


Nie zatracajmy się w opakowaniach, dajmy sobie możliwość poznania czegoś trwalszego niż medialny wizerunek czy osobowość człowieka, który nie odda się milionom odbiorców, lecz zawsze pozostawi dla siebie część swojego życia. Dajmy się zwariować muzyce, która w czasie naszej interpretacji należy do innych, ale także, kiedy my ją poznajemy czujemy, że jest tylko i wyłącznie nasza.

niedziela, 6 maja 2012

Co z tą miłością?

    Wśród ludzkich potrzeb na piramidzie Maslova lansuje się miłość, która flirtując z przywiązaniem siedzi na jednej pozycji. Nawet Nosowska z zespołem Hey śpiewa "byłabym wreszcie czyjaś, nie bezpańska aż tak". Mimo całego mojego buntu przeciwko uznawaniu człowieka za własność (nigdy nie będę "czyjaś", chcę niezależności) dostrzegam to, że ludzie w pewnym sensie chcą mieć swoje miejsce na ziemi, a w tym miejscu osoby, które kochają...albo chociaż uznają za potrzebne. Może niczym wódz afrykańskiego plemienia chcemy mieć coś swojego, swoich ludzi, kogoś komu przyczepimy etykietkę "mój/moja" i będziemy gryźć, kiedy ktoś dotknie? Zwierzęcy instynkt tkwi w każdym z nas. Chociaż, póki co pazury lwicy wykształcają mi się jedynie w kwestii samej siebie i mojego terytorium. Właściwie każdy człowiek na pewnym etapie gry zwanej życiem chce poczuć miłość. Ba... może nawet pragnienie bliskości chodzi za nim wciąż.

   Bawią mnie sytuacje, gdy człowiek z tego pragnienia rzuca się w związek. Nie byłoby to zabawne, gdyby chemia między tymi ludźmi paliła mi nozdrza i widziałabym eksplozję, a wulkan wciąż niebezpiecznie dawałby o sobie znaki. Właściwie czemu niebezpiecznie? To cudowne, kiedy zakochani wychodzą i są szczęśliwi, nawet jeśli to trwa chwilę. Chociaż... w pewnych momentach wszystkie posiłki zjedzone przeze mnie w ciągu całego życia stają mi na żołądku, wracają do gardła, kiedy widzę za dużo romantyzmu, serduszek, pamiątek i innych pierdół romantycznie zakochanych. Ale wracając do myśli... Często ludzie pragną bliskości tak bardzo, że pchają się w związki z ludźmi, z którymi nie łączy ich zbyt wiele. Toczą się rozmowy, ręce są trzymane i ogrzewane, usta od czasu do czasu sprawdzają powierzchnię drugich ust, poczucie bezpieczeństwa i rozsądek rozsiadają się i robią we wnętrzu sztuczny tłum. Ale czuje się niedosyt. W środku piszczy mały kolorowy ktoś, kto marzy o tym wulkanie. Albo z drugiej strony pasja i namiętność czasem są dobre na krótką chwilę. Póki jesteśmy młodzi, póki jesteśmy piękni to oddajemy się chwili. Tylko kiedyś przyjdą zmarszczki i siła osłabnie, a wtedy czas spędzony na igraszkach okazać może się długi, a wtedy rozmowa jest nieunikniona...czym jest miłość? Czasem jakaś sytuacja, wydarzenie budzi nas do życia, wybudza z letargu i wątpliwości znikają, a my mówimy sobie, że to jednak ta osoba albo że nie chce się jej stracić. Ale istnieją sytuacje, kiedy ta pustka zabiera coraz więcej naszej duszy...
Czy istnieje możliwość powiązania dwóch elementów, tak żeby przyjaźń i namiętność wcisnąć w jedno uczucie i to mieć, to czuć, to przeżywać?

Jeśli czujemy ten niedosyt, prawdziwe "ja" krzyczy w nas to co możemy zrobić? Gdyby świat był umowny wystarczyłaby rozmowa z drugim człowiekiem, ustalenie co poprawić i gdzie. Ale nie da rady. Jeśli zależy nam na drugim człowieku możemy próbować zmieniać coś na lepsze. Ale może okazać się, że w tym momencie w naszym świecie istnieje ktoś, kto może nam dać to, czego pragniemy i co najgorsze, wtedy możemy się minąć... A może wręcz odwrotnie, pogoń za nowością będzie porażką, końcem czegoś, co może naprawdę jest ważne?

   Czasem "miłość" wydawała się tylko miłością albo jedna ze stron pewnego dnia budzi się i zaczyna rozumieć, że to chyba nie było to, że człowiek stoi w bezruchu od dłuższego czasu a naprawdę nie chce stać. Istnieje jeszcze opcja, że to była zabawa, poszukiwanie pozyskania atrakcyjności, podwyższenia swojego ego. Ludzie muszą się po prostu rozstawać, to bolesna prawda, ale muszą. Rozstania są początkiem czegoś nowego i chociaż z upadku wstajemy bardzo powoli, wydaje się nam, że rozpacz będzie wiecznie nas niszczyć, to kiedyś znów zaczniemy oddychać pełną piersią. Gorzej, jeśli trzymamy się uparcie klamki ukochanej osoby, nie chcemy odpuścić. Rozstanie może poranić, ale trzeba wyciąć wszystkie chore części, pozwolić sobie na chwilową myśl, że ten człowiek nie istnieje dla nas.

To trzymanie się klamki, a także uciekanie w związki, gdzie miłość wydaje się letnim (ni to gorącym, ni to zimnym) uczuciem jest spowodowane wiecznym pragnieniem bliskości. Człowiek musi mieć kogoś, kogo będzie mógł dotknąć, kogoś komu się wygada. Nie musi jednak to oznaczać związania się z kimś, przywiązania do człowieka nitki i założenia kartonika z tekstem "zarezerwowane/moja własność". Jeśli czujemy, że nie ma w nas miłości, nie chcemy się wiązać lub musimy się rozstać, to nie pchajmy się w związki i nie koczujmy pod domem kogoś z kim byliśmy. Czasem trzeba upaść, żeby później iść wyprostowanym, bo może wcześniej szliśmy na kolanach? 

wtorek, 24 kwietnia 2012

Erotyczna przygoda, poszukiwanie bliskości czy miłość, którą połączył modem?

     Czasem czuję się jakbym żyła w e-świecie, co właściwie mnie przeraża. Nawet nałogowi palacze decydują się na rezygnację z uzależnienia od fajek stosując e-papierosa. To jeszcze nie wszystko, ponieważ właściwie elektroniczny świat zmienia także wartości. Chociaż czy to całkiem złe?

    Coraz częściej spotykam się ze zjawiskiem poszukiwania w Internecie przyjaźni, miłości, kontaktów ze światem, a także seksu. Może to się niektórym wydawać okropne, ale... Czy kiedykolwiek dostaliście wiadomość na portalu społecznościowym czy komunikatorze internetowym z wiadomością lub zaproszeniem od nieznajomego? Większość zapewne tak, więc czy skusiliście się i rozpoczęliście przygodę? Rozumiem przypadki, gdzie mogło Was coś odrzucić (chociażby refleksja nad tym czy osoba proponuje Nam morze czy ma na myśli tekst w stylu "może się spotkamy" tylko trzeba znaleźć ten przekaz). Ale każdy ma swój gust, a Internet daje nam możliwość wyboru.
Ludzie, którzy poszukują jednej lub wielu opcji, z tych które podałam w pierwszym zdaniu akapitu, korzystają z serwisów randkowych. Właściwie mogę szczerze powiedzieć, że korzystali, ponieważ teraz takimi serwisami (zarówno uczuciowymi jak i seksualnymi) są portale społecznościowe. Bez wypełniania sterty niepotrzebnych kwestionariuszy, wystarczy zalogować się i wciągnąć w wir tysiąca twarzy Facebooka. Mamy możliwość wyboru, tzw. "lajki" interesującej osoby mogą zaświadczyć o wspólnych zainteresowaniach (muzyka, film, drużyna sportowa, autorytety a nawet zachowania i postawy - chyba, że są podane ironicznie), dodatkowo przeglądamy zdjęcia człowieka. A! i to co, wydaje się najlepsze, możemy liznąć wnętrza poprzez czyjeś wpisy (to daje marny, ale jednak jakiś, kontur człowieka). Dlaczego najlepsze? To proste, przykładowo długonoga piękność z rozchylonymi udami nie musi mieć koniecznie poglądów jak poszukujący facet (chyba, że przedmiotem zainteresowań jest mały numerek lub rozwój seksualnych fantazji). Jednak pamiętajmy przy tych "łowach" o tym, że druga osoba może być inna niż pokazuje wirtualne lustro. Anonimowość jest czarno-biała.

    Jednak niektórzy szukają miłości, mają plany na związek, a nawet na małżeństwo. Brzmi poważnie, ale ludzie szukają kogoś, kto będzie bliski. Właściwie to takie poszukiwanie drugiego człowieka w Internecie jest zrozumiałe. W ciągu dnia biegniemy za czymś i brakuje czasu na normalną rozmowę, bliskość, a kiedy przychodzi wieczór w człowieku to pragnienie wyrywa się z wnętrza, przez skórę próbuje wydostać się żądza dotyku, a obok tylko puste ściany lub miauczący kot. I w tym momencie mamy dwie opcje, albo będziemy olewać potrzeby swojego ciała, albo zaczniemy szukać kogoś (niekoniecznie męża/żony ale chociażby przyjaciela/przyjaciółki). Ale co dalej?
Znów dwie możliwości. Mamy internetowy związek (i pewnie dajemy na Facebooku "zmienił/a status związku z wolny/a na w związku") albo internetowe poznanie przerzucamy na świat rzeczywisty i bez chowania się za monitorem wychodzimy ze wszystkimi zmysłami z sali anonimowości. Moim zdaniem opcja druga to lepsza perspektywa, bo jeśli związek jest tylko wirtualny to tak naprawdę być może zyskujemy więź emocjonalną z osobą po drugiej stronie, ale mówiąc że ją przytulamy tulimy monitor, a związek to także sfera cielesna. Ale nie krytykuję osób, które jednak upodobały sobie e-związki.

    Internet to nie tylko miejsce romantyków szukających drugiej połówki. Nie czarujmy się, istnieje duża grupa osób, która wykorzystuje to cacko, by spełnić swoje seksualne fantazje. Właściwie to uzasadnione. Internet to źródło, które daje możliwość poznania wielu ludzi w jednej chwili. Użytkownicy są różnorodni, a czy ktokolwiek da nam pewność, że bez Internetu poznamy właśnie tego wyjątkowego człowieka? Internet też jej nie daje, ale zwiększa prawdopodobieństwo zawarcia znajomości z kimś magicznym, z kim być może nigdy byśmy się nie spotkali w rzeczywistości (chociażby z powodów odległości). Dlatego poszukiwanie partnerów seksualnych jest uzasadnione, Internet daje możliwość poznania kogoś, kto może nie ma tylu barier, co osoby w naszym środowisku, więc możemy zaspokajać swoje potrzeby kreatywniej niż zazwyczaj. Poza tym, przykładowo mężczyźni nie muszą obawiać się, że poznana sekspartnerka zaciągnie ich przed ołtarz.
Rozpoczęcie erotycznej podróży po internetowych zakamarkach prowadzi także do portali erotycznych, typu Redtube. Wystarczy kilka kliknięć i bez wychodzenia z domu można częściowo zaspokoić swoje potrzeby. Przykładowo, mężczyźni (korzystam z ich jako przykładu, ponieważ procentowo więcej mężczyzn przyznaje się do zaglądania na erotyczne portale) rezygnują z marnowania czasu na randki i wchodzą na strony porno czy erotyczne czaty, ponieważ nie muszą się martwić o erekcję czy przedwczesny wytrysk. Facet na takim portalu może znaleźć ucieleśnienie swoich seksualnych pragnień. W tej chwili chce urodziwej blondynki o bujnych kształtach? Wystarczy poszukać, kliknąć i ... gotowe.
Badania wskazują jednak, że często osobom, które korzystają z cyberseksu z nieznajomymi, trudniej zbudować stały związek. Dodatkowo, badanie przeprowadzone w Stanach Zjednoczonych wykazało, iż niektórzy z nich chorują na ciężka depresję lub odczuwają niewyjaśnione lęki. Dlatego nie zamykajmy się tylko i wyłącznie w wirtualnych przygodach.

   To czy poszukujemy miłości, przyjaźni czy seksu w Internecie, nie świadczy o tym, że inni ludzie powinni nas odrzucać czy krytykować. Mamy prawo do własnego życia. Sądzę, że Internet pośrednio może pomóc, ale lepiej żebyśmy nie utknęli w samym świecie wirtualnych fotek i linków. Może lepiej połączyć dwa światy: internetowy i rzeczywisty?
     


piątek, 20 kwietnia 2012

Wirtualna Loża Szyderców.

    Internet jest rajem dla osób, które chcą być kimś innym bez zobowiązań. W dzisiejszych czasach profile na portalach społecznościowych to okazja na wykreowanie swojego wizerunku. Istnieją osoby, które żyją w dość powszechny sposób, jednak ich profile urozmaicone są ciekawymi (niekoniecznie prawdziwymi) wpisami, zdjęciami czy wydarzeniami. W ten sposób rekompensują oni sobie niespełnione marzenia oraz próbują zyskać prowadzenie w rankingu popularności.

    Niestety, internet daje pole do popisu nie tylko w tej kwestii, śmiem stwierdzić, że stał się on azylem dla kłamców, oszustów i uwielbiających anonimowość hejterów.  Tych ostatnich znajdujemy wszędzie. Każda strona, na której istnieje możliwość komentowania oraz fora internetowe są pełne osób, które zawsze mają coś komuś za złe. Gdyby Ci ludzie potrafili powiedzieć wprost, oko w oko człowiekowi to, co potrafią w ciemnej jaskini wirtualnej krainy, wtedy okazałoby się, że w wiadomościach wciąż mówiłoby się o bójkach i tym, że ktoś komuś znów dał wpierdol, a cała Polska pokryta jest sinymi plamami na ciałach, złamaniami i krwią. Ale anonimowość daje im możliwość założenia maski i odgrywania roli lub pokazania rogów, które w realu ukrywa się skrzętnie przed ludzkimi oczyma. Być może przyczyną tego zjawiska jest przemęczenie i stres, nawarstwiająca się agresja wypływa pod palcami internautów. Ja w tym wypadku wolę jednak kupić sobie worek treningowy, z resztą mam to sama w planach...
Kreowanie wizerunku to niestety nie tylko oszustwa dotyczące własnej osoby. Na początku roku nagłośniono pewną sprawę. Dziennikarz został oszukany na Facebooku. O całej sprawie tutaj przeczytacie http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114883,11034799.html

jak widać prostota zakładania kont na portalach społecznościowych jest czasem przekleństwem. Wśród celebrytów także. Na owych portalach spotkać możemy wiele kont osób, które podszywają się pod  znanych. Pewna osoba, która podszywała się w 2010 roku pod Maję Sablewską podała informację o tym, że Edyta Górniak złamała nogę i jest w szpitalu. Kiedy serwisy plotkarskie zaczęły układać sensacyjne artykuły w stylu "Co z karierą Edyty? Czy to już koniec?" wyszło na jaw, że prowadzony od kilku tygodni profil jest fałszywy. To jest tylko jeden przykład z całej masy, gdzie ludzie podszywają się pod celebrytów. Spotykam się dość często z takimi przypadkami. Przykładowo na Facebooku, ktoś założył fałszywe konto Joanny Brodzik, zyskując przy tym ok. 700 znajomych. Nie tylko portale społecznościowe są azylem dla oszustów, ale cały Internet. Nie zdziwcie się, jeśli kiedyś na Skype spotkacie np. "Czesława Mozila". To bardzo prawdopodobne, ponieważ pod niego również podszywają się osoby, które żerują na popularności. Z resztą wystarczy wpisać na portalu nasza-klasa i wyskoczy nam dużo odnalezionych "braci" wokalisty. Ludzie twierdzą, że podszywanie się daje uciechę i jest spowodowane zazdrością. Według mnie osoby, które podszywają się pod znaną osobę żerują na wypracowanym ciężko wizerunku i próbują sami na nim skorzystać lub... go zrujnować. Czasem podszywaczami są ludzie, którzy chcą schować się pod znaną
 postacią, ale podszywają się również psychofani. Dlaczego to robią? Chęć podwyższenia swojego ego, pragnienie bycia kimś innym chociaż chwilę, a także powody już mniej psychologiczne, czyli oszustwa, szkody majątkowe (wyciąganie pieniędzy od ofiar), reklamowanie produktów i inne.
Podszywanie się (nie tylko pod osobę znaną) jest karalne. Wiąże się to z cyberprzemocą, innymi słowy podszywanie się jest formą stalkingu czyli nękania. W czerwcu 2011 weszła w życie poprawka do ustawy Kodeksu Karnego, zgodnie z którą cyberprzemoc i stalking uznano za czyny karalne. Pozwolę sobie zacytować:
"
  • paragraf 1: Kto przez uporczywe nękanie innej osoby lub osoby jej najbliższej wzbudza u niej uzasadnione okolicznościami poczucie zagrożenia lub istotnie narusza jej prywatność, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.
  • paragraf 2: Tej samej karze podlega, kto, podszywając się pod inną osobę, wykorzystuje jej wizerunek lub inne jej dane osobowe w celu wyrządzenia jej szkody majątkowej lub osobistej.
  • paragraf 3: Jeżeli następstwem czynu określonego w § 1 lub 2 jest targnięcie się pokrzywdzonego na własne życie, sprawca podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10.
  • paragraf 4: Ściganie przestępstwa określonego w § 1 lub 2 następuje na wniosek pokrzywdzonego."

Dlatego proponuję nie bawić się w Lożę Szyderców, a jeśli chcemy być jednym z nich to może po prostu pod własnym imieniem i nazwiskiem pokazujmy własne poglądy. Oczywiście, nie oznacza to, żeby skreślać wszystkich ludzi poznanych w Internecie, jednak pamiętajmy, że wśród nich istnieją też Ci, którzy kłamią. Maski na twarzach nie są do nas przytwierdzone do śmierci...

środa, 18 kwietnia 2012

Zamieniłeś się miejscem, lecz nie zamieniłeś się życiem... To nie jest koniec.

    Codziennie ktoś umiera, codziennie ktoś na świecie płacze po stracie i chociaż to smutne, kiedy umiera nam nieznany, obcy człowiek, podpięty pod jakieś konkretne imię i nazwisko, przechodzi nam przez myśl "dzięki Bogu, że to nikt z moich bliskich". Może i jest nam smutno, składamy kondolencje, ale ulga pozostaje. Egoistyczne, jednak prawdziwe. Na szali życia i śmierci zawsze będziemy walczyć o bliskich. Wniosek: nie chcemy nikogo stracić. Zbieramy chwile i chcemy gromadzić wszystkich bliskich nam ludzi wokół siebie, trzymać mocno, jak najmocniej, nie oddać.  A gdyby istniała możliwość, gdyby człowiek mógł zatrzymać daną osobę, uratować, mieć pewność, że będzie na zawsze. A gdyby tak... zdążyć przed Panem Bogiem....

   Czasem wydaje mi się, iż tak musi być. Mam wrażenie, że to odbywa się poza nami, to może ograniczające moją indywidualność złudzenie, jednak tatuaż, który nosimy ktoś nam musiał zrobić. Los, przeznaczenie, Bóg - istnieje coś poza nami. Coś, co karze Śmierci iść pod ten adres, do tego człowieka, właśnie tego dnia. To nie jest przypadek, że zamieniamy się miejscami, że mimo umiejętności toniemy, że tętniak pęka w tej a nie innej chwili. Mam wrażenie, że od urodzenia noszę na sobie niewidzialny tatuaż z datą końca. Właściwie każda osoba, którą mijam lub poznaję na swojej drodze, wszyscy mają ten cholerny tatuaż, niezmywalny z góry spisany koniec. Z drugiej strony, jeśli kiedyś spotkała Was sytuacja, że uczestniczyliście w sytuacji, której skutkiem była śmierć kogoś innego, a Wy przeżyliście to właśnie tak miało być. Tatuaż tej osoby, jej życie miało się skończyć właśnie wtedy, a Wy mieliście to przeżyć. Oczywiście, pojawiają się pytania "dlaczego ja żyję, a on/ona nie?", zaczyna istnieć poczucie winy, ale tak miało być. To nie jest Twoja wina, że zamieniłeś się miejscem, to nie jest tak, że przez Ciebie to się stało. Nawet gdybyś został w tym miejscu, Śmierć przyszłaby po tamtą osobę. Nie zmienisz przeznaczenia...

   A kiedy człowiek odchodzi wydaje nam się, że świat się zawalił, dalsza egzystencja nie ma sensu. Właściwie istnieje coś, co możemy zrobić dla tego człowieka. Możemy żyć, najpełniej jak potrafimy, brać garściami chwile, korzystać z życia a przy tym nie odbierać chwil innym, nie krzywdzić innych. Ludzie tak naprawdę przestają być widzialni, tak naprawdę oni są obok nas ale też w naszych sercach. Być może kiedyś nasza pamięć przestanie działać jak powinna, ale oni zawsze będą w tym naszym pudełku z uczuciami, w gestach, dźwiękach, obrazach, uczuciach... A my spróbujmy wykorzystać ten czas, który nam pozostał. Nasza data ważności nie jest długoterminowa, dlatego nie chowajmy się w przeszłości, nie trwońmy czasu na wątpliwościach...

   

sobota, 14 kwietnia 2012

Ograniczenia istnieją tylko w Twojej głowie.

    Czasem wydaje mi się, że sami sobie tworzymy ograniczenia. Zamykamy swoje marzenia w klatkach, patrzymy na nie i pragniemy. I co, całe życie tak? Jeśli tak ma wyglądać egzystencja na ziemi to nie warto żyć. Jesteśmy killerami, to przykre. Zabijamy siebie bardziej niż papierosami czy alkoholem, one chociaż dają jakąś wolność, jakiś chwilowy zastrzyk rozkoszy. Lekarze krzyczą, ale to my jesteśmy gorsi, bo przez uśmiercenie marzeń i chowanie pomysłów w szufladach umysłu (bez możliwości wyjścia do rzeczywistości) zabijamy to co w nas cenne czyli duszę i ten cały środek osobowościowy. Żyjemy, ale właściwie po co? Żeby spać, jeść, pracować? Tylko po to?

    W niektórych przypadkach, ogromną rolę w zabijaniu marzeń ma brak motywacji i lenistwo. Droga nie jest krótka, a ludzie połykają czas w tabletkach, każdego rana dochodząc do wniosku, że znów stracili jeden dzień. Kiedyś obudzą się i pomyślą, że pora na walkę z czasem i zaczną szukać chwili na bieg do ogrodu marzeń, którego strażnik pozwoli tylko na przejście kilku metrów... Innymi słowy, czasem rzeczywistość nie pozwala nam się spełnić. To trochę tak, jakby balon chciał ulecieć do nieba, ale ktoś na końcu przywiązał mu duży kamień, który obciąża. Ale jesteśmy sobie winni, bo w głowie pewne receptory z tarczami wołają "nie masz czasu na to", "po co Ci to? masz tyle innych, WAŻNIEJSZYCH spraw". To wszystko bzdura. 
Znam ludzi, którzy twierdzą "nie warto nigdzie wyjeżdżać, tracisz pieniądze tylko", "nie kupuj płyt, bo zbierze Ci się ich masa i będzie problem z przechowaniem", "nie idź na koncert, bo to nic Ci nie da". Bzdura.
B-Z-D-U-R-A. Ci ludzie zapamiętali słowa myślowych receptorów i uwierzyli, że życie nie polega na przeżywaniu chwili, celebrowaniu piękna i emocjach. A życie to przede wszystkim emocje.

   Ograniczamy siebie nie tylko w kwestii marzeń, ale też ludzi. Człowieka często określa się po liczbie, po tym ile ma lat, ile mierzy, waży, jaki ma obwód talii czy długość penisa. To jest raczej nie fair. Gdzie w tym wszystkim jest człowiek naprawdę? Już kiedyś pisałam o etykietkowiczach, ale tutaj jest podobny schemat. Ludzie sami tworzą bariery, np. czy znajomość osób, między którymi jest duża różnica wieku jest z góry skazana na porażkę? Według mnie wszystko zależy od osobowości. Spotyka się często nie tylko same znajomości, ale nawet związki ludzi, których dzieli wiek, ale łączy uczucie. Jeśli patrzymy na ludzi i nie pozwalamy sobie na poznanie człowieka, bo jest za gruby, za chudy, zbyt niski czy za wysoki, za młody lub za stary to tak naprawdę ograniczamy samych siebie i odbieramy sobie możliwość poznania wyjątkowych osób.
Tak naprawdę żadna liczba nie ma znaczenia. Wiek nie daje dorosłości. Wzrost nie świadczy o wielkości itd.

    Bawi mnie to, kiedy ludzie stwierdzają "ona nie wie nic o życiu, bo jest zbyt dziecinna", "nie wpuszczajcie jej na koncert, bo ogląda Króla Lwa". Tutaj pojawia się kwestia czy można być dzieckiem, kiedy inni uznają Cię za dorosłego? W ogóle kiedy zaczyna się dorosłość a kończy dzieciństwo? Czy początek dorosłości uśmierca dziecko w nas czy może skazuje świat czarów na wygnanie? Wydaje mi się, że jeśli zaczynamy żyć tylko tak jak karze dorosłość i niszczymy całkiem dzieciaka w sobie to okłamujemy samych siebie. Jeśli pragniemy, marzymy o czymś, ale czujemy, że dorosłość na to nie pozwala to zaczynamy więzić swoje prawdziwe "ja".  Myślcie, co chcecie, ale ja pozostawię tego dzieciaka we mnie, nie zabiję i nie schowam. Najważniejsze to żyć w zgodzie ze sobą. A wstyd? Nie jest Ci wstyd Alu? Skądże, wstyd to tylko stan umysłu, który jest ograniczeniem. Dlatego niektóre bajki, puszczanie baniek mydlanych, czytanie Andersena pozostaje wciąż na liście rzeczy ulubionych. 

   Wiecie co? Życie polega na gromadzeniu chwil tak, żeby na koniec powiedzieć sobie, że się niczego nie żałuje. Nie musimy być od razu bardzo kolorowi, ale może od czasu do czasu wejść do świata czarów. Dla mnie magiczna Kraina Czarów nigdy nie zniknie. Zatem wyciągnijmy różdżki z szaf i próbujmy żyć tak, żeby nie chciało się umierać...






wtorek, 10 kwietnia 2012

Zostań Superbohaterem. Pozwól się odnaleźć bliźniakowi...

     Jesteśmy świeżo po świętach. Jakby stereotypowo podejść do sprawy, oznacza to, że oczyszczeni z grzechów przywitaliśmy święta. No dobra, bez takich tekstów... Po prostu były święta, niektórzy celebrowali Zmartwychwstanie, a inni nie. Większość (bez względu na religijne upodobania) łączy obżeranie się i opijanie świątecznej okazji. So... peace and love! Ale dobra, wyjdźmy z oponki tłuszczowej...

    Na świecie wciąż powstają filmy czy komiksy o nowych superbohaterach ratujących świat przed opresją i ... wciąż to się dobrze sprzedaje. Czemu? Proste, chcemy dojść do ideału, który nie istnieje. Wiadomo, marzy się szczęście, człowiek dąży do tego, żeby było jakoś lepiej. Ale może czasem poza czubkiem swojego nosa można spojrzeć gdzieś dalej?
Propozycja na dziś. Nie musimy mieć wielkich bicepsów i nadprzyrodzonych mocy, nie oznacza to, że jesteśmy słabi. Wokół ludzi mijanych na ulicy chowają się Superbohaterowie o wielkiej sile serca, tylko nie afiszują się na billboardach i nie jest o nich totalnie głośno.

Krew nie ma żadnego substytutu, zero zamienników, a wszyscy wiemy, że jest potrzebna. Znalazłam nawet informację, że średnio co minutę ktoś potrzebuje transfuzji krwi. To chyba coś znaczy, prawda? Najgorsze jednak w tym wszystkim jest to, że ludzie biegną i nie zwracają na to uwagi, a kiedyś może ich spotkać sytuacja, w której będą potrzebowali pomocy.
Potrzeba naprawdę niewiele, wystarczą chęci, a potem już idzie z górki. Byłoby cudownie, gdybyśmy ruszyli tyłki i mieli w nawyku oddawanie krwi...Rozumiem, niektóre panienki wolałyby, żeby Edward Cullen pokazał kiełki i skosztował ich czerwonej ambrozji, ale no cóż, on jest wegetarianinem... Rozumiem, niektórzy nie mogą ze względów zdrowotnych, ale istnieją też Ci, którzy nie interesują się losem innych bądź są leniwi lub tak zapracowani..

Fundacja DKMS Polska powstała w 2008 roku bazując na doświadczeniu Fundacji DKMS Niemcy. Głównym celem jest pomoc osobom chorym na białaczkę i inne schorzenia, które kwalifikują się do przeszczepu szpiku kostnego lub komórek krwiotwórczych krwi obwodowej. (wiem, ostatnia nazwa męczy, ale warto wspomnieć)
Informacja dla tych, którzy twierdzą, że szpik idzie tylko do Niemców. To nieprawda, DKMS Polska i Niemcy współpracują ze sobą, dzięki czemu mamy większą możliwość odnalezienia bliźniaka genetycznego. Wśród historii dawców na stronie internetowej zauważamy, że Fundacja pomaga wielu ludziom na świecie.
O DKMS zrobiło się głośno, gdy poszukiwano dawcy dla Adama Darskiego. Teraz dużo się mówi o Fundacji, ponieważ wśród potencjalnych dawców szpiku znaleźć możemy znanych, m.in. Artura Rojka, Anię Przybylską, Daniela Plińskiego, Gienka Loskę, Piotra Kraśko, Piotra Świerczewskiego itd.
 W tym wypadku wykorzystanie sławy jest na serio ok, ponieważ kampania społeczna, która ma na celu pomóc ludziom i odnaleźć bliźniaka genetycznego, nie wykorzystuje naszych emocji dla tandetnego towaru, bo tutaj mówimy o czymś naprawdę ważnym. 

Wszyscy słyszeliśmy o PCK, które również angażuje się w akcje krwiodawcze. Ale idąc tropem medialnego podniesienia wagi akcji krwiodawczej możemy dojść do Krewniaków, fundacji którą zareklamował Radosław Pazura. I tutaj mamy dokładnie sytuację, gdzie problem dotyka ludzi, a później pojawia się myśl, że trzeba pokazać ludziom, że można pomóc. W 2003 roku doszło do wypadku, w którym zginął aktor, model i piosenkarz Waldemar Goszcz. Wraz z nim jechał właśnie Radosław Pazura i Filip Siejka. Wśród innych znanych osób zaangażowanych w działania Krewniaków zaliczyć możemy m.in. Katarzynę Figurę,  Krzysztofa Ibisza naszego polskiego Benjamina Buttona), Patrycję Markowską, Macieja Orłosia, Karola Strasburgera, Borysa Szyca czy Kubę Wesołowskiego.
Istnieje wiele innych organizacji, które angażują się w akcje krwiodawcze, dlatego pamiętajcie, że jeśli nawet Wy nie pojawiliście się w jakimś ośrodku, gdzie oddanie krwi jest możliwe to jeśli zobaczycie gdzieś specjalny autobus, w którym istnieje taka możliwość - skorzystajcie.


Podsumowując, każdy z nas, nieważne czy szary czy kolorowy, może być superbohaterem oddając troszeczkę siebie dla kogoś innego. Pokażmy, że mamy serce! To, nie powinno być słabością.


Dobrze Kiedy Masz Serce!

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Nie jesteśmy żaroodporni chociaż jesteśmy szklani.

   Pamiętam "Przedwiośnie" Żeromskiego, pewnie dlatego, że je lubiłam. Bohater był zagubionym młodym facetem, który trochę kusił, trochę błądził. Ale szedł pod prąd, popełniał błędy i właściwie jako jedyny wśród bohaterów literackich swoją jedną decyzją wyprowadził mnie z równowagi, odłożyłam książkę i zaczęłam bunt. Miałam nie czytać (egoistycznie lubię jak coś dzieje się tak jak ja chcę), ale pomyślałam "może ktoś go kopnie w dupę? a to trzeba poczytać, poczekać". Miałam rację. No! Ale nie o tym, porecenzuję Żeromskiego kiedyś.
      Żeromski skorzystał tam z określenia "szklane domy", co wiązało się z nowoczesnością, ale później też z pewną wizją, która była w głowie a nie w rzeczywistości. Dla mnie wszystko, co szklane kojarzy się z kruchością. Dla mnie szklany jest człowiek. Wszyscy nawet gdybyśmy udawali, że zrobiono nas ze szkła żaroodpornego, to jednak jakieś słowa czy sytuacje wpływają na nas, rozsypujemy się i nawet to żaroodporne szkło płacze... Poza tym coś zawsze nami targa, nie tylko nieszczęścia, ale także namiętności. Wszyscy upadamy, ale istotą życia jest podnosić się i iść dalej. Anna Kamieńska mówiła: "Masz prawo do płaczu. A potem wstań i walcz o następny dzień".
Przykładów jest całe mnóstwo. Z polskich realiów chociażby Monika Kuszyńska, która teraz pojawiła się w programie "Bitwa na głosy". Mimo iż nie darzę programu sympatią, bo nie wpada w moją konwencję rozrywki to jednak cieszę się z obecności Moniki Kuszyńskiej, ponieważ po wypadku potrafiła się otrząsnąć, próbuje coś osiągnąć. Janek Mela, wszystkim znany młody chłopak, który w ciągu roku zdobył oba bieguny. (w wyniku porażenia prądem stracił podudzie i przedramię) . Albo Fran Drescher (niania z "Pomocy Domowej"). W 1985 roku grupa bandytów obezwładniła jej męża i na jego oczach zgwałcono Drescher i jej przyjaciółkę. Kobieta musiała skorzystać z pomocy psychoterapeutów, by później powstać. Od 1993 roku grała główną rolę w serialu komediowym "Pomoc domowa" i robiła to genialnie. Następnie Nick Vujicic -  mężczyzna, który urodził się bez nóg i rąk.  Większość ludzi nie widziałaby swojej egzystencji w takim stanie, a on wręcz swoją przypadłość zaczął traktować jak dar i teraz jest dla wielu ludzi jak guru, prowadzi seminaria motywacyjne. Istotą życia jest to, żeby powstać, podnieść się nawet po największym upadku. Przecież Krzysztof Kolberger walczył z chorobą kilkanaście lat, a mimo to życie okazało się dla niego wartością nadrzędną, o którą warto walczyć. Bo chyba tak właśnie jest, że skoro dał nam ktoś życie to zróbmy z nim coś, możemy je nawet spieprzyć, ale zróbmy coś! Bo takie siedzenie na tyłku całe życie ani bez ryzyka, ani bez uczuć i emocji, takie siedzenie i spanie, czekanie na śmierć to trochę marnotrawstwo chwili.

    Z drugiej strony cierpienie nas kształtuje,  w pewien sposób, uczy patrzeć na coś zupełnie inaczej, czasem jest czymś na kształt  znaku STOP. Bawimy się życiem, świat leży u naszych stóp i nagle...wszystko się wali. Kolory znikają, bez stopniowej funkcji odbarwiania, po prostu nagle jakaś kłoda spada nam na drogę i albo się przewracamy, albo stoimy, albo przeskakujemy. Ale jedno jest pewne, ta kłoda nas w pewien sposób stopuje. Nie chcę, by brzmiało to cynicznie, ale z cierpienia czasem powstają cudowne dzieła. Chyba każdy z nas zna chociażby "Tears in heaven", które zostało napisane po śmierci synka Erica Claptona. Polonistki wielbią przekazywać nam apogeum rozpaczy Kochanowskiego w "Trenach" (renesansowy guru zaliczył upadek, mimo wszelkich wcześniejszych dobrych rad)..


   Dobrze jest mieć takie miejsce, które można nazwać domem. Chyba dom spełnia w naszym życiu funkcję fortecy, miejsca, które w czasie upadku jest jedynym azylem przed ludźmi i mimo że potwory w naszych głowach istnieją dalej, nawet na terenie tego zamczyska to jednak potrzebujemy go. Dom to słowo, które zazwyczaj wiążemy z miejscem zamieszkania naszych rodziców lub z  naszym miejscem zamieszkania, ale dom to mogą być także inne budynki albo nawet miejsca, parki, place zabaw, góry, morza, łąki - po prostu każde miejsce, do którego chcemy wracać.
 Dom to też są ludzie. Ludzi właściwie też potrzebujemy. Żeby był dom musi być też ciepło innych ludzi, chociaż mała iskierka typu uśmiech na ulicy. Mówi się nawet, że żyjemy w społeczeństwie. A może po prostu zwyczajnie potrzebujemy czasem więcej niż tylko własnego odbicia? Może w pustym mieszkaniu chcemy usłyszeć coś innego niż tylko nasz własny głos, płacz, szept, krzyk? Przecież jeden wariat drugiego trochę zrozumie...

czwartek, 29 marca 2012

"Kiedy jedynym dobrym ruchem jest brak ruchu"...

   Dziś post o filmie, który nie jest najnowszy (niestety kino nie zarobi na moich poglądach), a poza tym wiem, że istnieje grono ludzi, którzy uznają dzieło Jaco van Dormaela za dziwne lub powtarzające konwencję. Więc... zapraszam do mojego pokrętnego labiryntu myślowego.
    Kiedy dwoje ludzi się rozstaje najbardziej cierpią na tym dzieci. Niestety, rodzice często traktują swoje pociechy jak trofea porozwodowe lub w przypadku, gdy rozwodu nie ma, lecz są kłótnie, dzieci stoją na środku linii dwojga wrogów.  Czasem rodzice rozstają się pozostając w dobrych relacjach, jednak nie daje to lepszej wizji dla dzieci, które i tak czują się jak potłuczone filiżanki, których nie da się skleić. Zawsze pojawia się dylemat, którego z rodziców wybrać. Co może zrobić wtedy dziecko? Najchętniej pozostałoby w bezruchu, zamknęło się w sytuacji i schowało w przeszłej idylli.
Nemo Nobody ma lepszą sytuację, ponieważ w filmie Dormaela nie istnieje wybór ostateczny. Każdy z nas odczuwa pewien niedosyt, myśli że można było inaczej rozegrać jakąś sytuację. Właściwie czy nie byłoby miło mieć coś w rodzaju pilota do życia? Człowiek wybrałby opcję, a gdyby okazała się zła, nacisnął przycisk 'cofnij'. Ale życie raczej należy bardziej do gier strategicznych, gdzie decyzja zostawia niezmywalny ślad.
"Mr. Nobody" przypomina troszkę pudełko z tysiącem historyjek, widz w pewnym momencie może czuć się zmęczony, gdy te historie przeplatają się, żadna nie ma końca. Chronologia i czas wydaje się pojęciem względnym u Dormaela. Wszystko  przypomina mi troszkę maszynę losującą w kumulacji Lotto, gdzie pojawiają się liczby, a człowiek próbuje ogarnąć, dlaczego dzisiaj jest ich taka kombinacja a nie inna.

    Samo imię i nazwisko bohatera - Nemo Nobody- jest raczej wyolbrzymieniem nicości. Nobody (ang. nikt) ma takie samo znaczenie jak nemo (łac. nikt), co sprawia, że bohater wydaje się albo dość ekscentryczny (lub jego rodzice przy wyborze byli troszkę zmęczeni życiem i chcieli je pokolorować), albo widz ma z góry ustalone, że Nemo Nobody będzie przeciętnym człowiekiem, który nie odznacza się niczym szczególnym. Może jest w tym trochę racji, Nemo w każdej opowieści jest raczej szary, trochę bez życia, jakby wstawiony w historię jak kartonowa postać (mówię o postaci, a nie grze aktorskiej, która według mnie była dobra). Nawet gdy Nobody idzie podpalić swój samochód robi to ze spokojem.
Interesujące są naukowe wywody bohatera granego przez Jareda Leto, tzn. innymi słowy sam trick połączenia dwóch spraw jest ciekawy. To takie jakby podłączenie entertainmentu z próbą wtłoczenia komuś kropelki nauki.

   Świetnie w konwencję filmu wkomponowała się muzyka i efekty wizualne, np. spadająca kropla wody. Soundtrack składa się z kawałków starszych, typu "Where is my mind" Pixies, "Sweet dreams" Eurythmics czy piosenki "Mr. Sandman", która także pokazuje względność świata, ponieważ w filmie występują jej aż trzy wersje. Mówiąc o muzyce dodałabym jeszcze, że klimat filmu nadaje również muzyka skomponowana przez brata reżysera, Pierre'a van Dormaela.

    Mnie najbardziej w filmie kręci tajemnica, zagadka. Kiedy oglądałam "Mr. Nobody" zastanawiałam się, co będzie dalej. W pewnych momentach czułam znużenie, ale liczyłam na to, że koniec filmu da mi odpowiedź. I właściwie wydawało mi się, że tak jest, gdy stary Nemo powiedział, że świat jest wytworem wyobraźni dziewięciolatka, który musi wybrać czy chce zostać z matką czy z ojcem. Było to ciekawe złudzenie, bo jednak jeśli wczytasz się w film okazuje się, że niekoniecznie jest właśnie tak. Poza tym, przez ponad 2 godziny pojawiają się różne wizje jak mogłoby być. Może Nemo zginął w wypadku? Może utonął? Może został zamordowany? (jestem cyniczna, ale bawi mnie, kiedy bohater budzi się w wannie, a obok siedzi gość i po chwili strzela mu w głowę) A może stary Nemo, ostatni człowiek, który umrze (a właściwie powinien umrzeć) wszystko uknuł, wymyślił coś, co chciałby aby było prawdą?
"Mr. Nobody" jak mówiłam może okazać się dla niektórych stratą czasu, ale ja po tym filmie zastanawiam się czy czas w ogóle istnieje? Czy my istniejemy? A co jeśli jesteśmy np. bohaterami gry (coś w stylu The Sims?) i każdy nasz ruch to działanie kogoś ponad nami? Nie wydaje mi się, chociaż zrzucam sporo na los i przeznaczenie, ale wolną wolę mam ponad wszystkim. "Mr. Nobody" w pewnych momentach przypomina "Efekt motyla" oraz inne filmy fantastyczne, zahaczające o zakrzywienie rzeczywistości, ale jeśli ktoś chce poznać kolejną futurystyczną wizję i zastanowić się nad istnieniem lub nieistnieniem to wejdźcie w świat absurdalnego labiryntu powycinanych historii...

środa, 21 marca 2012

Zombie aż po grób. Naprawdę?

    Małżeństwo - dla niektórych to jest słowo-marzenie (zazwyczaj dla dziewczyn). Biała suknia, wesele z rodziną (i zazdroszczącymi męża kuzynkami, koleżankami i ciotkami), kościół, życzenia i ta cała tęczowa powłoczka zwana tradycją. Dobra, tradycja jest fajna, ale chyba jestem dzieckiem, które to nie bawi. Należę raczej do drugiej grupy czyli tych, dla których małżeństwo to alergen, przed którym trzeba uciec. Run Forest, run! (na weselu przed welonem również albo udawaj że go nie ma, nie łap nic, niech leży na podłodze, bo co jeśli to wieniec i będziesz następna po Rysiu z Klanu?).
Ok, szanuję ryzykantów, co się godzą na takie rzeczy i składam najlepsze życzenia. Oczywiście, niektórzy spaliliby mnie na stosie albo po prostu odgrodzili od społeczeństwa wrzucając do getta starych panien (ale to za kilka lat), jednak miło, że jakiś progres jest w świecie. Bo czy muszę nakładać na siebie jakiś węzeł małżeński żeby czuć się szczęśliwą? (hedonizm się ze mnie wylewa) Mimo tego, że niektórzy traktują mnie jak zło wcielone ("jak to nie chcesz żadnego ślubu?") czuję się z tym wspaniale, bo jestem w zgodzie ze sobą.

   Po pierwsze, nikogo nie znamy do końca (nawet siebie samych), więc co się będę czarować, że jestem księżniczką z bajki jak po ślubie może wyjść ze mnie jakiś potwór (i odwrotnie mój partner może okazać się ). Małżeństwo to z jednej strony wspieranie się, uczucia itd. ale koniecznie tak nie musi być, bo czasem zdarza się tak, że po ślubie stajemy się najgorszymi wrogami, a jedyne co nam pozostaje to frustracja. Szymborska powiedziała "tyle wiemy o sobie ile nas sprawdzono". Kobieta miała rację, nikt z nas nie wie czy się nie zmienimy, jak w danej sytuacji zareagujemy. Małżeństwo to branie odpowiedzialności za to, czego jeszcze nie wiemy.
Dodajmy przykłady lepsze. Kochający przed ślubem partner później może stać się tyranem, który codziennie pokazuje swoją miłość za pomocą swojej siły (i to nie przy otwieranie słoików). Dlatego może lepiej się zastanowić? Czy znasz drugą osobę? Czy bierzesz odpowiedzialność za przyszłość?

    A co jeśli się nie uda? Sprawa z rozwodem nie jest łatwa, tzn. prawnie rozwody są możliwe, ale jeśli rzucasz się na głęboką wodę Jordanu i bierzesz ślub kościelny to może być trudno. Kościół stwierdza, że jeden mężczyzna przeznaczony jest jednej kobiecie. Tak mówi Pismo Święte, a w praktyce decydują o tym kapłani, którzy powinni żyć w celibacie i nie mają żon...
Ale właściwie irytuje mnie to, ta cała formułka "i że Cię nie opuszczę aż do śmierci..." w każdej sytuacji świadczy o romantycznym klimacie? Niekoniecznie. Przecież jeśli dwoje ludzi zamiast miłości po ślubie się nienawidzi to mają być ze sobą do końca? Jeśli okładają się pięściami, a najczulsze wydawane przez nich słowa to "Ty kurwo" i odwrotnie "Ty chuju" to mówimy wtedy o jakiejś fazie miłości? Albo kiedy okazuje się, że jednak nic nie czują, nie znają się itd. to mają się zdradzać do końca życia czy może żyć, udawać, że serca nie ma i seksualnych potrzeb również brak? Czy na pewno aż po grób? Miło, że świat dba o nasze szczęście.
    Właśnie dlatego sądzę, że rozwód powinien być możliwy. Rozumiem, że jeśli Kościół zezwoli to nie będziemy mieć ograniczeń, ślub za ślubem, jak nie ten to inny, ale właściwie już teraz tak jest..

Na koniec dzisiejszych słów. Uwielbiam patrzeć na zakochanych w sobie staruszków, na takich co im się jednak udało, a miłość w ich przypadku okazała się czymś więcej niż tylko zabawą, która się kiedyś kończy. Ale prawda jest taka, że nie zawsze jest tak pięknie, bo uczucie trzeba pielęgnować lub czasem mylimy miłość z zauroczeniem, które później rozpływa się we mgle poranka albo przyzwyczajenia.
So... czy jeśli małżeństwo okaże się horrorem to musimy być Zombie aż po grób?

niedziela, 18 marca 2012

Ze sceny wprost do Twojego domu.

   Dzisiaj właściwie nie czułam nic szczególnego, zero planów, zero koncertów, wręcz nudna sobota w rodzinnym domu a jednak... dzięki From Stage byłam jakby na koncercie.
Mówi się dużo o globalnej wiosce. Właściwie wszyscy ogarniają to pojęcie, chociażby wiążąc je z facebookiem, gdzie ludzie z całego świata piszą ze sobą i nawiązują nić porozumienia. Dzisiaj to norma, czasem wręcz śmieszna, gdy ludziom wydaje się, że związek może istnieć jedynie wirtualnie, a emotikonki to najlepszy wyraz uczuć do drugiej osoby. Ale dziś nie o tym, chociaż równie ciekawie.

   Otóż nie spodziewałam się, że istnieje From Stage oraz tego, że dziś zobaczę i posłucham Czesław Śpiewa Live. Tak, wiedziałam o trzech koncertach w Warszawie (grupa musi mieć niesamowitą energię, każdy koncert ok. 1,5 godziny plus próby - gratuluję sił, a co najlepsze Czesław nawet na ostatnim koncercie wciąż żywy chłopiec z pozytywnym ADHD). Jednak między koncertami dowiedziałam się, że pewien chłopak, Maciek robi transmisję live z koncertu. Świetnie!

     Oczywiście, koncert na żywo, gdzie człowiek siedzi, słyszy wszystko i widzi, i ma na wyciągnięcie ręki i tam jest, właśnie w tym miejscu i czasie to jest moc. Ale istnieje na świecie coś takiego jak bariery, typu przerażająca ilość kilometrów, brak pieniędzy w kieszeni i portfelu lub sprzedane wszystkie bilety. Wtedy zamiast marudzenia i płaczu jaki ten świat jest zły, "a gdzie koncert w Krakowie?" ,"a gdzie Gdańsk?", "a czemu nie w Bieszczadach?" "a czemu mam siedzieć?" "a czemu nie ma krzeseł", "a fotel niewygodny", "a ja jestem aspołeczny i chcę sam na sam z Artystą" itp. itd. pojawia się cudowne wyjście, takie jak From Stage.
    Siedzisz sobie przed laptopem, w międzyczasie idziesz do lodówki czy do barku, robisz sobie drina (jakiego tylko chcesz - w zależności od Twojego barku) i robisz, co chcesz. Chcesz krzyczeć? To krzycz, śpiewaj razem z wokalistami, tańcz gdy wszyscy tam siedzą lub odwrotnie siedź gdy wszyscy stoją lub tańczą.   Chcesz potańczyć z wokalistą? Dawaj, naśladuj jego ruchy i move like Jagger. To jest Twój spektakl. Jesteś we własnym domu, sam lub z rodziną czy znajomymi. Dzięki transmisji możecie chociaż trochę poczuć się jakbyście byli na tym koncercie.
Najciekawsze, właściwie dla mnie najwspanialsze, jest to, że widzisz to, co się dzieje, gdzieś dalej od Ciebie, ale to dzieje się właśnie teraz. Uczestniczysz w tym, jesteś odbiorcą, chociaż nie ma Ciebie tam. Ale możesz oglądać, możesz słuchać, możesz do woli zamykać oczy i skupiać się na muzyce.
Siedzisz sobie przed laptopem i słyszysz jak Martin gra na akordeonie, świat nagle znika totalnie, jakbyś istniał tylko Ty i Martin z akordeonem. Jakby tylko dla Ciebie to się działo. Później solówka Hansa i myślisz sobie jak świetnie byłoby tam być teraz, ale wiesz, że nie wyszło, jednak masz możliwość to śledzić, widzieć...teraz. Oczywiście, jeśli ktoś da radę wrzuci filmik na youtube, ale najczęściej w kawałkach, z szumem, głosami śpiewających fanek - innymi słowy tak jakbyś widział zdjęcia karuzeli, a Ty chcesz poczuć wiatr we włosach. Transmisja live daj Ci jednak możliwość, żebyś widział jak karuzela się rusza, te włosy na wietrze osób na niej, uśmiechy, reakcje całościową.
   Dodatkowo, jeśli chcesz poczuć, że nie jesteś sam w tej chwili, masz możliwość czatowania ze współuczestnikami zbiorowego oglądania transmisji from stage. Oczywiście, niektórzy będą uprawiać swoje fantastyczne techniki krytykowania wszystkich i wszystkiego, przez co zasilą krąg hejterów, co frustracje zrzucają na resztę świata, ale poza nimi są też ludzie, których łączy jednak ta fascynacja muzyką, chwilą, tym tu i teraz. Możesz sobie bez wyrzutów sumienia popisać z nimi, podzielić się opinią.

Szczerze, mogę powiedzieć, że właściwie jestem chętna na jeszcze kilka wieczorków z From Stage (niekoniecznie, że znów Czesław Śpiewa, inni też wchodzą w grę). Istnieje jeszcze możliwość, obejrzenia transmisji później (np. jeśli nie masz czasu w tej chwili a chcesz zobaczyć). Nudzą Cię kolejne powtórki w TV a może po prostu nie masz ochoty oglądać tego samego pod innym tytułem? Chcesz posiedzieć w domu a z drugiej strony nie wiesz jak zająć się sobą? A może chcesz gdzieś być ale nie możesz? Polecam From Stage. Możesz uczestniczyć w czymś, co dzieje się właśnie teraz!

dla zainteresowanych: http://www.facebook.com/FromStage

piątek, 16 marca 2012

Czy Bóg nie stał się usprawiedliwieniem?

    "Gdyby Boga nie było, należałoby go wymyślić" - powiedział Voltaire. Kim właściwie jest dla nas Bóg? Co nam daje religia?

     Dla zagorzałych zwolenników religii, Bóg staje się często obsesją. Chyba każdy z nas widzi tę dewocję wokół, gdzie najwięksi wierzący rzucają słowem jak kamieniem w homoseksualistów, próbują wyrzucić z życia publicznego ateistów, próbują podporządkować wszystko wokół swojej religii (zapominając, że niektóre dziedziny powinny być wolne, przeznaczone dla wszystkich)  czy oburzają się na wszelkie "zło" tego świata. Czy to przypadkiem nie jest tak, że zmierzają do nienawiści? To chyba błędne koło, bo np. w religii katolickiej, która jest głównym (lecz niejedynym!) w Polsce wyznaniem, liczy się miłość do bliźnich (w tym także wrogów). Chyba, że uznają to za "nawracanie" (nieważne, że językiem nienawiści lub nazwijmy to odwróconej miłości).
Bawi mnie to. Szczerze mnie bawi, chociaż dochodzi do tego także poczucie rozżalenia, ponieważ sama należę do wyznawców tej religii. Może jestem zagubiona?
Ale chyba nie chodzi w tym naszym doczesnym życiu (jeśli już operujemy religią) o to, by przeżyć je pod maską. Bo czy "zagorzały katolik", który na mszy świętej najniżej kłania się Bogu a sam np. bije żonę i swoje dzieci jest superkatolikiem? Czy nasi "święci", którzy nie akceptują innych, świecą przykładem dobrego Chrześcijanina?

     Jean-Paul Sartre twierdził, że tak naprawdę Boga wymyśliliśmy po to, by zrzucić na niego całą odpowiedzialność za nasze czyny. Wiem, egzystencjalizm może jest na drugim końcu tej drabiny, daleko od Boga jako Stwórcy, ale jednak Sartre miał trochę racji. On uderzył też troszkę we mnie. Uznaję, że każdy z nas ma swoją datę śmierci, której nie przeskoczymy. Ona jest jak niewidzialny tatuaż, który jest jak data ważności. Myślę, że takie jest nasze przeznaczenie, los, może Bóg o tym decyduje. Sartre ma rację, w tym wypadku zrzucam odpowiedzialność za śmierć. Ludzie zrzucają odpowiedzialność za cierpienie na Boga, chociaż czasem sami jesteśmy sobie winni. Moglibyśmy zastanawiać się, dlaczego cierpimy, dokładać słówka ciągnące się jak życiowe mądrości lub hasła reklamowe typu "cierpienie uszlachetnia", jednak często odpowiedzialność na cierpienie spada na Boga, do którego i tak później biegniemy z prośbami o pomoc. Oczywiście, trudno tutaj łączyć Boga i egzystencjalizm, bo jednak w egzystencjalizmie życie człowieka było męką, nie miał on autorytetu, więc ten Bóg staje się trochę jak kartonowa postać, która ma być winna, ma sobie stać po to, żebyśmy rzucali w nią gorycz i żal.
    Z drugiej strony czy Bóg nie jest po to, żebyśmy włożyli w niego wszystkie zasady moralne? Tak, w tym wypadku staje się pojemny, a my usatysfakcjonowani. Przecież lepiej powiedzieć "religia tak mówi" niż "to jest moje zdanie i chcę, żeby właśnie tak było". Moralność, jednak jest chyba bardziej naszym kodeksem, który wbudowany w funkcje Boga, pomaga nam ukształtować się w nas samych. Ale to, że jestem katoliczką nie stawia mnie wyżej niż ateistę, bo on również ma swoje zasady, swój własny kodeks moralny.

Czy przypadkiem czasem nie jest tak, że chowamy się za Bogiem i religią? Łatwiej sądzić mając wielki argument. Myślę jednak, że Bóg jest trochę, przynajmniej dla mnie, kimś w rodzaju przyjaciela, a religia staje się drogowskazem. Czasem wydaje mi się, że Bóg nikogo nie odrzuca, to tylko zagorzała część wyznawców ustawia swoje reguły i chowa je w worku zwanym Bogiem...
Człowiek sam kształtuje swój los (nawet katolicyzm mówi o jego wolnej woli), więc my kształtujemy swoje "ja" i swój kodeks moralny. Wierzmy w Boga lub nie, ale nie zrzucajmy na niego odpowiedzialności za to, co my świadomie czynimy. A religia nie świadczy o tym, że możemy się wywyższać. Ranking najlepszych nie istnieje, hierarchia wyznań istnieje tylko w głowach pysznych, a my wszyscy leżymy na ziemi, na równym poziomie...

Prawo do miłości czy zakaz posiadania serca?

   Wyobraź sobie, że świat, w którym żyjesz zniknął. Kobiety oddają swoje serca kobietom,  mężczyźni zakochują się w mężczyznach , a Ty... zakochujesz się w kimś, kto jest odmiennej płci. Oni Cię osądzają, czujesz, że jesteś inna/y. Śmieją się, odgradzają Ciebie od społeczeństwa. Dziwne, prawda? Niektórzy pewnie myślą "tak nigdy nie będzie, co Ty gadasz?" ale jednak powinniśmy odczuwać empatię i próbować
zrozumieć...

"Mam prośbę do naszych fanów. Jeżeli któryś z was w jakikolwiek sposób nienawidzi homoseksualistów, ludzi o innym kolorze skóry lub kobiet, niech zrobi nam jedną przysługę – odwal się od nas! Nie przychodź na nasze koncerty i nie kupuj naszych płyt." Są to słowa Kurta Cobaina. Niektórzy ludzie stawiają mury zamiast budować mosty. Wszyscy jesteśmy ludźmi i nieważne czy różnimy się od innych...


     Mówi się, że miłość jest najważniejsza w życiu, każdy szuka tej drugiej połówki itd. Jednak gdy dwoje ludzie tej samej płci czuje do siebie miłość pojawiają się problemy. Niektórzy nie akceptują związków homoseksualnych, zachowują się tak jakby człowieczeństwo istniało tylko u osobników, którzy łączą się z tymi odmiennej płci. W czym tkwi problem?
Czy miłość jest piękna tylko u heteroseksualnych? Wydawało mi się, że piękno uczucia pojawia się w gestach. Dlaczego niektórzy ludzie nie akceptują homoseksualnych związków? Przecież one również odznaczają się czułością, namiętnością, a te osoby naprawdę kochają. Równie dobrze homoseksualiści mogliby osądzać nas, uznawać za kosmitów z innej planety, skoro my nie jesteśmy jak oni. Oczywiście, w naszym kraju są mniejszością, ale to nie znaczy, że nie istnieją.
    Dlaczego taki temat? Kiedyś włączyłam pewien krótkometrażowy film o zwykłym nastolatku. Jak później się okazało był to jeden z pięciu filmów court métrage przeciw homofobii. Jeszcze lepszym konceptem odznaczył się inny film z tej serii. Wyobraźcie sobie superbohatera, na którego w mieszkaniu czeka romantyczna kolacja i ... ukochany. Według mnie to przełamanie stereotypu superbohatera- heteroseksualnego mężczyzny może zaskoczyć (chociaż dla mnie było to pozytywne), ale o to właśnie chodzi.

Moglibyśmy uznawać, że chrześcijaństwo jest przeciwne związkom homoseksualnym. Ale czy Bóg nie kocha wszystkich? W Biblii znajdziemy słowa o tym, że jeden mężczyzna jest przeznaczony jednej kobiecie. Sodoma została zniszczona m.in. z powodu uprawianych tam praktyk homoseksualnych. Ale czy to nie jest tak, że widzimy to, co chcemy widzieć? Skoro my kochamy, dlaczego nie chcemy pozwolić na szczęście innym?
Najbardziej drażni mnie, kiedy zaczynamy namawiać homoseksualistów do terapii. Jestem heteroseksualna, jednak nie chcę nikomu stawiać granicy. Każdy z nas decyduje sam o sobie, każdy ma prawo do miłości. Przecież chyba o to chodzi. Ludzie nie powinni się ukrywać, bo to okłamywanie samych siebie. Ja nie mówię, że chcę adopcji i małżeństw dla homoseksualistów. Ja twierdzę, że mają oni prawo kochać, bo każdy człowiek ma prawo do miłości...Chcemy być szczęśliwi a niszczymy szczęście innych? Jak kochasz i poświęcasz czas ukochanej osobie to nie zastanawiasz się nad życiem innych ludzi. Liczy się tylko ta osoba. Więc...dlaczego nie pozwolisz ludziom mijanym na ulicy, by czuli szczęście tak jak Ty je czujesz?

wtorek, 13 marca 2012

Co jest w człowieku "Ukryte"?

Dzisiaj będzie trochę inaczej.  Tak, to może dziwne rozpoczęcie tematu, ale od czegoś trzeba zacząć. ..

     Wybrałam się na spektakl teatralny grupy Usta Usta Republika, zatytułowany "Ukryte", który odbywał się w ramach Alternatywnych Spotkań Teatralnych "Klamra". Jego reżyserem jest Wojciech Wiński, scenariusz napisali Ewa Kaczmarek, Łukasz Pawłowski i  wcześniej wspomniany Wojciech Wiński. Istotnym elementem, dla mnie magicznym sposobem wydobycia emocji, jest u grupy Usta Usta Republika wykorzystywanie teatru eksperymentalnego. Zazwyczaj my, widzowie nauczeni jesteśmy przesiedzieć swój czas, patrzeć, słuchać i ... tyle. Na spektaklu Usta Usta Republika widz jest kreatorem lub uczestnikiem, nigdy nie zostanie on pozostawiony sam sobie. W ich innych projektach odbiorcy wybierają za pomocą telefonu komórkowego dalszy ciąg historii bohaterki (Alicja 0-700), rozpoczynają przygodę z aktorami przez przez wypełnienie ankiety na stronie internetowej (Ambasada) lub siedzą w starym aucie i są uczestnikami wyprawy samochodem (Driver).
       W przypadku "Ukryte" widz jest otoczony ciemnością, co pozwala mu wyostrzyć inne zmysły, rozbudzić wyobraźnię. Na początku wszyscy słyszymy bajkę, która wcale nie należy do tych, które kończą się sloganem "i żyli długo i szczęśliwie"... Bo czy bajki z dzieciństwa są delikatne? Przecież chociażby zabity wilk w "Czerwonym Kapturku", zła królowa w "Królewnie Śnieżce".Dopiero po czasie dostrzegamy, że tak naprawdę zło jest od początku. Wracając do spektaklu... W bajce wciąż powtarza się przymiotnik ciemny, w ten sposób z ciemnego lasu przechodzimy do innych ciemnych spraw a kończymy na ciemnych drzwiach do ciemnej izby, gdzie pod ciemnym drzewem leży... I tutaj zaczyna się prawdziwa historia. Poznajemy głównego bohatera, który krzyczy samotnością. Pojawiają się różne głosy,  które w zależności od tempa, intonacji itd. , krzyczą, szepcą, dyszą nam do ucha. Jak już mówiłam, dzięki ciemności mamy wyostrzone zmysły i pobudzoną wyobraźnię. Kiedy usłyszałam łamanie się drzewa widziałam je, wielkie spadające na mnie, aż kiedy dźwięk zniknął wydawało się jakby ono wisiało nade mną. Nasz organizm odczuwa podwójnie każdy odgłos, ich krzyk rozkłada się w naszych piersiach rozrywając je, ich szept wchodzi powoli przez uszy do naszych myśli, a cisza...ona przebija się do serca.
     Dla mnie jest to sztuka o samotności. Tak jakby wydarzenia z dzieciństwa wpłynęły na dalsze życie, dawne "ja" wciąż tkwiło w nas.  Czy noc w ciemnym pokoju, w samotności, ze wszystkimi obawami, wspomnieniami, głosami była tylko związana z okresem, kiedy uciekaliśmy przed potworami naszej wyobraźni? Czy nadal tego nie robimy? I w ten sposób przechodzimy do dorosłości. Noc dla osób dorosłych nie jest rajem, ponieważ ludzie cierpią na bezsenność, tkwią w letargu. A może to życie jest letargiem? Prawda jest taka, że wszyscy nosimy maski za dnia, ukrywamy się, próbujemy coś udowodnić innym. Ale nocą... wtedy jesteśmy nadzy, obdarci z tego całego opakowania pozorów i złudzeń, uśmiechów sprzedawanych innym ludziom. Wtedy jesteśmy trochę jak te dzieci ze swoimi potworami, które znów wychodzą z naszej psychiki. Obawy, wątpliwości, wspomnienia, uczucia i emocje - to wszystko krąży w naszej głowie i ten cykl nie ma zakończenia, nie ma przerwy, nie pozwala spać lub ujawnia się w snach.
    Widzowie schowani w ciemności odczuwają samotność, identyfikują się z głównym bohaterem. Ba! My nawet słyszymy głosy, które otaczają nas z każdej strony. "Nie pamiętam czy jestem" - te słowa wypowiada mężczyzna, by po chwili powiedzieć "mówię więc jestem", "myślę więc jestem". Tak, to nie jest tak, że konieczne nasze osiągnięcia mówią o naszej obecności na świecie. To myśli, obawy, słowa (wypowiedziane na głos lub nie) świadczą o naszym człowieczeństwie. Wśród głosów pojawiają się również żeńskie, widzowie próbują je powiązać z bohaterem, połączyć więzią, uczuciem. Jednak nawet wśród ludzi jesteśmy samotni. Tak naprawdę to, co siedzi ukryte w naszym wnętrzu, wszelkie myśli, obawy, wątpliwości, uczucia - to one mają największy wpływ na to, co się stanie.

Spektakl "Ukryte" dla mnie jest jak próba poznania samego siebie. Poczułam się tak, jakby ktoś postawił moją duszę przed lustrem. Wszyscy jesteśmy dziećmi i chociaż próbujemy udawać, że niczego się nie boimy to okłamujemy samych siebie. Samotność jest stanem naszego umysłu. Myśli to ślady naszego "ja" a wyobraźnia to największy skarb jaki mamy. Poczułam się troszkę jak w filmie "Mechanik" między jawą a snem, a z drugiej strony byłam na moście między dzieciństwem a dorosłością. I powiem Wam jedno. Bajki nie są słodkim lukrem, one mówią o nas więcej niż my sami o sobie...

sobota, 10 marca 2012

Dla kogo fotel jurorski?

Wracamy do tematu talent show i opinii innych ludzi. Czy zasiadanie w fotelu jurora oznacza, że człowiek się sprzedał? Kto ma prawo brać udział w talent show?

Oczywiście, wybranie osób sławnych lub chociażby kontrowersyjnych daje producentom możliwość wzrostu oglądalności. Jest to chwyt marketingowy. Przykładowo, kiedy Nergal pojawił się w "The Voice of Poland" wybuchła afera. Co "satanista" robi w takim programie? Ludzie zapomnieli, że to muzyk, a program należy właśnie do programów muzycznych. Dodatkowo, niestety, ale okazało się, że mamy dużo dewocji w naszym kraju. Wydawałoby się, że religia katolicka powinna być tolerancyjna, jednak w pewnych chwilach zastanawiałam się czy nie wróci znów motyw polowania na czarownice i nie będziemy musieli szukać azylu tzw. "państwa bez stosów". Media nie należą do działań religijnych i nie muszą ociekać ascezą i świętością. Nikt nie ingeruje w program telewizyjny i w to, że większość filmów opiera się na seksie i zabijaniu. Nie, ja nie mam o to pretensji, tylko nie lubię kiedy chcemy wszystko wrzucać do jednego worka. A niestety okazało się, że nie wszyscy potrafimy oddzielić program rozrywkowy od kanału religijnego.
Oznaczałoby to, że katolik może oceniać katolika, natomiast ateista (nawet jeśli jest muzykiem) nie ma prawa oceniać? Hm, no tak, siły zła mogą przejść na innych, święci pójdą do piekła...
Może moje ironizowanie będzie dla kogoś dowodem na brak wiary u mnie, jednak zaskoczę... jestem katoliczką, zostałam ochrzczona i nawet chodzę do spowiedzi! A jednak, próbuję patrzeć ponad mur, który sami sobie budujemy. Dlatego bronię Nergala, nawet powiem, że bardzo dobrze poradził sobie z zadaniem jurora. Wiedział, czego szuka u człowieka, chwalił nie tylko osoby, które nawiązywały do jego stylu czy lubiły cięższe brzmienie, potrafił dostrzec ich talent.

Dla sławnych osób, pozycja jurora w talent show to na pewno reklama, zysk, nowe wyzwanie. Czasem jest to możliwość przypomnienia o sobie, jak chociażby Edyta Górniak, kiedy pojawiła się w "Jak oni śpiewają". Telewizja potrzebuje ludzi wyrazistych. Chyba najlepiej zazwyczaj wypada Kuba Wojewódzki, którego wypowiedzi charakteryzują się ciętą ripostą, niesamowitym poczuciem humoru, błyskotliwością i inteligencją. Odbiorcy lubią oglądać ekspertów w danej dziedzinie, dlatego często w programach muzycznych widzimy Elżbietę Zapendowską, a w tańcu chociażby Iwonę Pawlović, Augustina Egurolę czy w najnowszym programie Polsatu, Krystynę Mazurównę.

Rola jurora to wyzwanie, ale też fun. Jak już wspomniałam w poście o Pudelkowiczach, ludzie uwielbiają nakładać etykietki. I znów wracamy do postaci Czesława Mozila. Kiedy miał on pojawić się w "X Factor" narastała fala oburzenia w kręgach "polskiego show-biznesu". Przecież koleś należy do alternatywy, jak on może! Sprzedał się! A ja powiem tak: znów mamy program muzyczny, gdzie szuka się talentów, więc kto ma ich oceniać? Czesław Mozil to muzyk, a to, że tworzy coś innego nie oznacza, że nie może sobie pozwolić na coś na co ma ochotę. Czy zawsze musi być to ktoś z "listy przebojów"? Ile możemy kreować ludzi na kartonowe sylwetki śpiewające to samo? Poza tym, czy Beata Tyszkiewicz sprzedała się idąc do "Tańca z gwiazdami"? Jest aktorką, miejsce docelowe to teatr czy telewizja, a tutaj mamy show taneczny. Jednak taniec to pewna doza aktorstwa. Gdyby hydraulik został jurorem w kwestii śpiewania, to mogłoby być trochę dziwne, ale wtedy stałby się on reprezentantem zwykłych ludzi.

Co najważniejsze, z tego co wiem, do Boga nam daleko, a sami nie chcemy być marionetkami. Dlatego jak ktoś chce niech robi co chce! Chociaż...zabawni są Ci, którzy krytykują, obrażają by później...zrobić to samo, co osoba "wyklęta". To na ich miejscu zastanowiłabym się nad tym, kogo widzą po drugiej stronie lustra.